Poszukiwania dobrego miejsca na klikanie wygoniły mnie do.... Vang Vieng. Główną motywacją było bezproblemowe znalezienie taniego zakwaterowania z oknem na świat w postaci WiFi. Trochę czasu zajęło mi rozkminienie gdzie znajduje się droga wylotowa z Vientiane. Najpierw zatrzymał się skuter, którego kierowca zaoferował podwiezienie mnie na lotnisko. Nawet nie pytałem o cenę - oczywistą oczywistością było, że przysługa będzie za darmo - w Laosie nie ma mototaksówek, a lotnisko było mi bardzo po drodzę. Po kolejnej godzinie dreptania i kolejnej opróżnionej na prędcę butelce mineralki, zatrzymał się tuk-tuk.
Kiedy wytłumaczyłem, że chciałbym wyjechać na drogę nr 13 w kierunku Vang Vieng, pan kierowca pokazał pięć palców. Pomyślałem, że będzie chciał 5.000 kipów - tyle też płacili inni pasażerowie - Laotańczycy, kiedy obwożąc nas po całym mieście, wysadzał ich, a właściwie to katapultował, po przejechaniu o kilkanaście metrów ich przystanków. Mój przystanek był ostatni i dopiero wtedy, dotarło do mnie, że 5 palców, w zależności od stopnia inflacji, może oznaczać 5, 50, 500, 5000, itd. Pan riksiarz domagał się 50.000 tysięcy kipów (ponad 6 dolarów) za podwózkę ok. 2 kilometrów. Fakt, że dookoła i przez całe miasto, ale Vientianne już sobie zwiedziłem i..... przypomniała mi się cenna uwaga Angkura, którego poznałem w Sajgonie, odnośnie targowania cen post factum "Daj tyle, ile uważasz za słuszne i idź". Znając ceny w Laosie, dałem 10.000 kipów. Nie to żebym od razu taką kwotę uważał za słuszną, ale był to najdrobniejszy banknot, który przy sobie miałem.
Kiedyś też zostanę kierowcą tuk-tuka. Tyle, że bardziej niż odpowiedni sprzęt i znajomość miasta potrzebne mi są dojścia. Riksiarze w tej części świata to nie tylko taksówkarze, ale i aptekarze i alfonsi w jednym.
Na wylotówcę, jak to w Laosie, poszło już gładko. Najpierw zatrzymałem pękający w szwach autobus, którego kierowca na pytanie o przejazd na gapę, trochę pokręcił nosem, a następnie dał znak żeby wsiadać. Wcisnąłem pośladki chyba w ostatnie miejsce naprzeciw otwartych drzwi. Mimo przeładowania pasażerami i bagażami, klimatyzacja działała bez zarzutu. Najlepiej sprawowała się kiedy mijaliśmy kolejne pickupy z ekipkami wylewającymi wiadra z wodą na co popadnie.
Zostałem wysadzony w jakiejś wsi o nazwie, której nie chciało mi się ani poznawać, ani zapamiętywać. Przycupnąłem sobie żeby zapalić i napić się wody. Zdziwiłem się kiedy podjechał do mnie na skuterku młody Laotańczyk. Nie dlatego, że był Laotańczykiem, ani dlatego że był młody, tylko dlatego, że idealnym angielskim zapytał czy wszystko w porządku i czy może mi jakoś pomóc. Kolejny punkt dla Laosu jako miejsca, gdzie minimum raz dziennie można spotkać osobę mówiącą po angielsku. Z mojego "punktu obserwacyjnego" dojrzałem jak pani z budki na przeciwko niesie ciepłe jedzenie. "Może to dla mnie....", rozmarzyłem się. Choć, wprawdzie bezpośrednio, strawa nie miała trafić do mojego żołądka, pośrednio, i tak się w nim znalazła. Po dopaleniu papierosa, podniosłem się i zrobiłem kilka kroków dalej w moim kierunku. Kiedy mijałem dwie kobiety siedzące przy grillu, słysząc "Sobaidee", odpowiedziałem tym samym i przystanąłem na chwilkę. Usłyszałem "Come and eat food" - propozycja nie do odrzucenia. Tym razem, mogłem posmakować gościnności Laotańskiej prowincji, na której widok "falanga" jest tak częsty jak widok stepującego w rytm kankana fioletowego flaminga w baletkach.
Ci którzy mnie znają, wiedzą, że czego jak czego, ale jedzenia nigdy nie odmawiam. Grill z domową kuchnią to idealny sposób na autostopowe popołudnie.
Po napełnieniu żołądka i odzyskaniu dobrego humoru, przeszedłem kolejne kilkaset metrów machając przejeżdżającym samochodom. Wystarczyło kilka minut żeby zatrzymało się niebieskie, matizo-podobne QQ i sympatyczny kierowca, który dowiózł mnie do samego Vang Vieng. Tam, na jednej z głównych ulic, znalazłem "Molina Bungalows", w której drewniana chatka z łazienką z ciepłą wodą, szybkim wifi, wiatrakiem i darmową kawą stała się moja za 40.000 kipów (5 dolarów) dziennie.
Już przy samym wjeździe do niewielkiego miasteczka, aż łezka zakręciła mi się w oku. Podobne, wystające z ziemi, ostro zakończone wapienne skały miałem w okolicach Yangchun w Chinach.
Okolice Vang Vieng, przypomniały mi okolice Yangchun w Chinach.
Niestety, atmosfera samego Vang Vieng, ściągnęła mnie bardzo szybko z obłoków na ziemię. Ta mała, malowniczo położona osada, całkiem niedawno stała się całkowitym zaprzeczeniem stereotypu Laosu jako spokojnego, zrównoważonego, statecznego i, nudnego wręcz państwa. Tłumy spragnionych wrażeń wakacjowiczy z dwoma i więcej plecakami ściąga tutaj na jedyne w swoim rodzaju doznania w postaci tzw. tubingu czyli spływu rzeką na dętcę od tira.
Szał w Vang Vieng - tubing, czyli spływ rzeką na dętce od Tira z częstymi postojami na tankowanie.
Żeby nie było nudno, wzdłuż rzeki pobudowane są pit-stopy w postaci bambusowo-drewnianych barów, z których niektóre oferują darmowe drinki. Niestety, tubing, możliwy jest tylko za dnia. Tym, którzy jeszcze są w stanie prosto chodzić po zachodzie słońca, na ratunek przychodzą dwie główne ulice, których prowizorycznie rozciapany asfalt ugina się pod ciężarem biur turystycznych, pensjonatów, salonów masażu, budek z "tradycyjnymi" hot dogami i naleśnikami i barów z bardzo ciekawą ofertą ....
Moimi sąsiadami z chatki obok była grupka Francuzów objeżdżająca Azję na rowerach. Całkiem fajna ekipa - raz mniejsza, a raz większa, w zależności od tego kto przyłączy się do nich po drodzę. Zamiast parapetówki, udaliśmy się do jednego z lokali na piwo. Cóż, musieliśmy wyglądać na "specjalnych klientów" kiedy zamiast zwykłego menu, kelner zaoferował nam od razu to "specjalne".
Każdy szanujący się lokal w Vang Vieng ma menu podstawowe....
.... i specjalne ;-)
Po pierwszym dniu rekonesansu, kurortowe Vang Vieng, wydało mi się idealnym miejscem do pracy polegającej głównie na konsekwentnym klikaniu w klawiaturę. Jak nigdzie indziej, tutaj, ilekroć wyszedłem na ulicę, miałem ochotę wracać przed komputer. Co jak co, ale nie chciałoby mi się spędzać kilkunastu godzin w ciasnym i niewygodnym samolocie tylko po to by sobie popływać na dużym kole ratunkowym, popić tanie whisky z darmowych, wiaderek czy upalić jointem z trawką lub opium. Te same rzeczy mogę robić bez wychodzenia z domu w dowolnym miejscu na świecie. Z drugiej strony, nawet w takiej falangowej enklawie, można dostrzec typowo laotańskie akcenty. Było, nie było, Vang Vieng, w bardzo krótkim czasie z malutkiej, lokalnej wsi, stało się quasi-kosmopolitycznym kurortem wypoczynkowo-imprezowym....
Napisz komentarz
Komentarze