PAP Life: W ostatnich miesiącach mogliśmy pana oglądać w takich filmach jak: „Polowanie”, „Kos”, „Miłość jak miód”, „Skołowani” oraz serialach „Camera Cafe”, „Emigracja XD”, „Skazana” i „Algorytm miłości”. Jest pan zainteresowany każdą propozycją, która do pana przychodzi?
Michał Czernecki: To, że nie schodzę z planu to wrażenie, które rodzi się z faktu, że filmy czy seriale mające już nierzadko dwa, trzy lata są wyświetlane na platformach streamingowych o dużych zasięgach. Przez to, że premiery są umiejscowione w czasie blisko siebie, co stwarza pozór mojego rzekomego zapracowania. W rzeczywistości jest tak, że w istocie od jakiegoś czasu na brak ofert nie narzekam, ale staram się dbać o proporcje między pracą a wypoczynkiem.
PAP Life: Czyli jednak zdarza się panu odrzucać propozycje?
M.C.: Oczywiście. Nawet powiedziałbym, że zdarza się coraz częściej. Wynika to w oczywisty sposób z większej ilości propozycji, które do mnie trafiają. Niektóre z nich są na tyle mało interesujące, że nie chcę im poświęcać swojego czasu. Na niektóre chęci są, za to terminy nie pozwalają. Bywają też i takie sytuacje, że wszystko układa się w materii artystycznej i kalendarzowej idealnie, ale moje oczekiwania finansowe rozmijają się z możliwościami drugiej strony.
PAP Life: Po prostu jest pan za drogi.
M.C.: Wynagrodzenie jest ważne. To ostatecznie mój zawód i aktorstwem zarabiam na utrzymanie swoje i mojej rodziny. Prawie każdą propozycję, którą otrzymuję, rozważam wnikliwie i sprawdzam, czy moje umiejętności i wrażliwość mogą być w danym przedsięwzięciu pomocne. Podstawowym kryterium, którym kieruję się przy wyborze, jest oczywiście scenariusz. Jak pisał David Mamet w książce „Prawda i fałsz. O herezji i zdrowym rozsądku w aktorstwie”: „Jeśli scenariusz jest dobry, twoje aktorstwo mu nie zaszkodzi. Jeśli jest zły, twoje aktorstwo mu nie pomoże”. Kolejną sprawą, która jest dla mnie istotna, jest ekipa ludzi, z którymi w wyniku mojej decyzji spędzę kilka czy kilkadziesiąt dni na planie, lub kilka lat w teatrze. Jeśli na tej ludzkiej płaszczyźnie coś się nie układa albo intuicja podpowiada mi, że układa się tylko pozornie, to lepiej dla mnie, dla tych ludzi i dla projektu, żebym zrezygnował. Najlepiej jest, kiedy wszystkie składowe uzyskują optymalne parametry, wtedy udział w danym przedsięwzięciu jest w miarę oczywisty. Najczęściej jednak nie wszystko układa się tak dobrze i trzeba ważyć na szali zyski i straty.
PAP Life: Zdarzało się panu przyjmować propozycje, których dziś pan żałuje?
M.C.: Pamiętajmy, że aktorstwo nie zawsze wygląda tak, jak opisują je w poczytnych periodykach. To zajęcie bardzo kapryśne, nieprzewidywalne, zależne od panujących aktualnie trendów i popytu, a także gustu widowni. Rodzina i małżeństwo wymagają warunków zgoła przeciwnych: stabilności - także finansowej, fizycznej obecności, możliwości planowania z wyprzedzeniem, etc. Próby godzenia tych dwóch płaszczyzn są skomplikowanym, złożonym i bardzo często frustrującym procesem. Wydaje mi się, że decyduje tutaj najczęściej hierarchia priorytetów, która dla każdego jest inna. Jeśli chodzi o mnie, dawniej częściej zdarzało mi się przedkładać wyzwania zawodowe nad obowiązki męża i ojca. Po części z powodu niedostatku pieniędzy, ale także z przyczyn ambicjonalnych. Teraz jest inaczej. Z wiekiem przychodzi refleksja o efemeryczności efektów mojej pracy, nieuchronnej starości i tego, że na co sobie teraz w rodzinie zapracujemy, to będziemy w jesieni życia mieć. Są projekty, o których wolałbym zapomnieć. Ale nigdy nie wstydziłem się tego, jak ja w tych przedsięwzięciach zagrałem. Zawsze robiłem wszystko, aby efekt końcowy był jak najlepszy. Nie zawsze jednak starczało warsztatu, wyobraźni, talentu. Film czy serial, a także spektakl to dzieła zbiorowe i czasami mimo najlepszych chęci i starań wychodzi coś, z czego nie jest się dumnym. Ważne, żeby z porażek wyciągać wnioski i nie popełniać wciąż tych samych błędów.
PAP Life: Wyobraźmy sobie, że pana kariera z jakiś powodów wyhamowała i wtedy przychodzi do pana propozycja poprowadzenia bikini reality show za pieniądze, które rozwiążą problemy finansowe. Co pan robi?
M.C.: Przez ponad 20 lat pracy w tym wysoce nieprzewidywalnym zawodzie nauczyłem się niczego nie wykluczać, niczego nie przekreślać, ani nie palić za sobą mostów, o ile nie jest to bezwzględnie konieczne. Reasumując - nie wiem. Jeśli przyjdzie taka propozycja, będę musiał podjąć decyzję i zmierzyć się z jej konsekwencjami. Jakie by one nie były.
PAP Life: W serialu „Algorytm miłości” wciela się pan w rolę prowadzącego bikini reality show, Tomka. Na premierze zażartował pan, że zgodził się pan wziąć udział w tej produkcji, bo „Adamczyk chciał honorarium w dolarach, Damięcki był za ładny, a Kuna była zajęta”. Wydaje mi się, że „Algorytm miłości” to produkcja, która potencjalnie ma wiele min. Czy parodiowanie czegoś, czego parodiować właściwie nie trzeba, bo większość ludzi ogląda takie programy dla śmiechu, ma sens?
M.C.: Przyjąłem propozycję roli Tomasza, ponieważ, po pierwsze, zespół scenarzystów pod wodzą Łukasza Sychowicza precyzyjnie naszkicował tak samą postać, jak i jej jaskrawo kontrastujący z nastawieniem uczestników sceptyczny stosunek do programu, który prowadzi. Podobało mi się także od początku, że to właśnie w postaci Prowadzącego, jak i osobie lektora (Wojciech Malajkat), ogniskuje się cały dystans i drwina z tego typu reality shows. Uważam, że satyra na wszechobecną pseudoozrywkę z gatunku bikini reality jest potrzebna. Potrzebna po to, żeby zwłaszcza młodzi ludzie nie zapominali o zdrowym dystansie do tego, co oglądają w mediach.
PAP Life: Co okazało się w tej roli najtrudniejsze?
M.C.: Znalezienie odpowiedniej konwencji grania oraz sposobu filmowania tego, co my aktorzy zagramy. Wyzwaniem było także zawrotne tempo pracy, biorąc pod uwagę konieczność początkowego poszukiwania optymalnych rozwiązań. Realizacyjnie też najprościej nie było, ponieważ w przeważającej większości scen brali udział prawie wszyscy uczestnicy naraz, co wymaga wielu powtórzeń i umiejętnego gospodarowania energią, tak, aby kiedy w końcu przychodzi kolej na nasze zbliżenie, mieć w sobie świeżość i zapał identyczny z tym, jaki się miało na pierwszym ujęciu w szerokim planie.
PAP Life: Pana bohater w „Algorytmie miłości” ma bardzo wyrazisty, wręcz przerysowany wizerunek. Po co był ten zabieg?
M.C.: Od pierwszych rozmów z główną kostiumografką, Dorotą Wiliams i szefową działu charakteryzacji, Adą Merską wiedzieliśmy, że po pierwsze musi być ekstrawagancko i nietuzinkowo. Po drugie, że ta postać musi być możliwie daleko wizualnie od mojego znanego dotąd widzom wizerunku. Stąd charakterystyczne okulary i szyty na miarę garnitur w ultranowoczesnym kroju. Do tego wąs i trwała ondulacja na głowie. Jestem bardzo wdzięczny obu paniom za ich pomysły, wiedzę i doświadczenie. Tworzenie postaci w serialu, filmie i teatrze to zawsze jest praca zespołowa. I aktor jest tu ważnym, ale bynajmniej nie wystarczającym elementem układanki.
PAP Life: W „Algorytmie miłości” występują młodzi aktorzy, nie tylko profesjonalni, także bez szkoły aktorskiej. Czy z pana punktu widzenia praca z jednymi i drugimi bardzo się różni?
M.C.: Oczywiście, że się różni i to znacząco. Na korzyść pracy z aktorami zawodowymi oczywiście. Użyję porównania wojskowego, które tylko z pozoru jest na wyrost. Czy jeżeli bylibyśmy wszechstronnie wyszkolonym żołnierzem jednostki specjalnej, to wolelibyśmy na trudną misję wziąć do pary podobnie wytrenowanego, zaprawionego w boju partnera? Czy kogoś, kto walkę oglądał tylko na ekranie i wyobraża sobie, że jest na nią gotowy. Odpowiedź jest dość oczywista, prawda? A w branży rozrywkowej zapomina się o tym, że aktor przechodzi czteroletni, intensywny trening, który przygotowuje go do grania różnorodnego repertuaru i w ogóle do szerokiego spektrum działalności zawodowej. Komedia, dramat, tragedia, taniec, śpiew, balet, pantomima, praca z kostiumem i charakteryzacją, współpraca pomiędzy poszczególnymi pionami w teatrze, filmie i serialu. Taki jest zakres praktycznego kształtowania warsztatu adepta aktorstwa, aby potrafił przekonująco stworzyć iluzję dowolnej postaci. Ludziom, którzy nie są kształceni w takim trybie tylko wydaje się, że mogą być równorzędną konkurencją dla aktorów zawodowych. Nie mogą i nie będą mogli. Tym, którzy wątpią w prawdziwość mojego twierdzenia polecam wizytę w jakimkolwiek teatrze, gdzie zatrudnia się amatorów. Teatr nie wybacza braku przygotowania, braku techniki i treningu utrzymywania uwagi widza. Tam nie ma montażu i wyboru ujęcia, aby ukryć deficyty, albo umie się grać, albo się nie. Przyznam, że z nadzieją wyglądam momentu, kiedy przestanie się nadużywać terminu aktor czy aktorka w odniesieniu do ludzi, którzy aktorami nie są. I o ile, tak jak na przykład Maciek Musiał, nie skończą właściwej uczelni, nigdy się nimi nie staną. Niezależnie od tego, w ilu produkcjach by nie wystąpili.
PAP Life: Czy młodzi aktorzy prosili pana o radę?
M.C.: Zdarzyło się to kilka razy. Może nie tyle o radę, bo to w większości bardzo utalentowani, wspaniali młodzi ludzie. Kilka razy zapytano mnie jako starszego kolegę o zdanie, jak ja coś widzę z perspektywy mojego dłuższego stażu w zawodzie. A ja chętnie odpowiadałem. I równie często - jeśli nie częściej - to ja pytałem ich o zdanie na jakiś temat. Bo i ja wiele się od nich nauczyłem i mam nadzieję jeszcze się nauczyć. Wszak w bieżącym świecie to jednak oni orientują się lepiej, bo to ich czasy.
PAP Life: Ma pan 46 lat. Ile czasu zajęło panu dotarcie do momentu, kiedy stał się pan aktorem rozpoznawanym, a producenci i reżyserzy docenili pana nazwisko?
M.C.: Aktorstwem dramatycznym zajmuję się zawodowo od 21 lat. Była to droga pełna zwątpień i rozmaitych trudności, w tym także tych natury osobistej. Rozpoznawalność to efekt zagrania we właściwych projektach, we właściwym czasie i tego, że te seriale i filmy okazały się chętnie oglądanymi pozycjami w bezliku dostępnej obecnie gamy dzieł audiowizualnych. To także efekt wieloletniej nauki warsztatu, szlifowania rzemiosła na wielu scenach teatralnych w kraju, w bardzo zróżnicowanym repertuarze
PAP Life: Którą z ról, które ostatnio pan zagrał, ceni pan sobie najbardziej?
M.C.: Myślę, że najbliższy z ostatnich kilku lat jest mi film „Skołowani” w reż. Jana Macierewicza. Jestem przekonany, a opinie widzów zdają się to potwierdzać, że stworzyliśmy kino niegłupie, zabawne i wzruszające. Nazwałbym je tak ostatnio rzadkim w polskiej kinematografii „kinem środka”. Postaci w tej opowieści są wyraziście, jak to w komedii, zarysowane, ale wiarygodne i pełne uroku. Dialogi są błyskotliwe, chętnie się ich słucha, a komizm jest niewymuszony i nie opiera się na schlebiającym najniższym gustom prostackich ripostach. Myślę też, że mimo oczywistych uproszczeń i skrótów wynikających z istoty gatunku komedii romantycznej, świat, który widzimy na ekranie jest filmowany ze smakiem. A przede wszystkim adekwatnie do emocjonalnej zawartości scen. Jestem też dumny z tego, że udało mi się stworzyć bohatera, z którym współcześni mężczyźni mogą się identyfikować. Który natchnie ich do chwili refleksji nad własnym życiem.
PAP Life: Jakie momenty w pańskiej karierze były przełomowe?
M.C.: Takich momentów jest kilka. Bardzo trudnym, a jednocześnie otwierającym na nowe możliwości zdarzeniem, było moje odejście z Teatru Dramatycznego w Warszawie. Nie byłem z tą instytucją związany stosunkiem pracy, ale grałem tam w ośmiu tytułach. Była to moja ukochana przestrzeń i miejsce moich najpiękniejszych dotychczas spotkań z takim teatrem, jaki od zawsze chciałem współtworzyć. Praca z Ondrejem Spišakiem była dla mnie największym darem, jaki w dotychczasowej pracy na scenie otrzymałem od losu. Spektakle, które wyreżyserował, najpierw w Teatrze Na Woli, a potem już w TD, to najlepsze, co udało mi się stworzyć w moim scenicznym dorobku. Odejście z Dramatycznego oznaczało dla mnie jednocześnie uwolnienie się z pełnej nadużyć i nieporozumień relacji z dyrekcją i definitywny koniec współpracy z Ondrejem. Tego ostatniego bardzo żałuję i mam nadzieję, że nasze ścieżki zawodowe jeszcze się kiedyś przetną. Był to moment przełomowy o tyle, że z dnia na dzień zostałem praktycznie bez pracy. Musiałem opuścić, jak to mówią „swoją strefę komfortu” i szukać dla siebie innych możliwości. Po wielu próbach, ślepych uliczkach i rozczarowaniach jestem tu, gdzie jestem. I jest mi w tym miejscu dobrze.
PAP Life: Zdarza się panu jeszcze prosić kogoś o radę zawodową?
M.C.: Pewnie, że tak. Nasz zawód jest zawodem rzemieślniczym i mistrzowskim zarazem. Relacja mistrz-uczeń wciąż stanowi podstawę ciągłości aktorstwa jako profesji. Przekazywanie sobie wzajemnie warsztatowych tricków, czy po prostu wspieranie młodszych koleżanek i kolegów na początku ich zawodowej przygody to dla starszych aktorów przywilej i obowiązek jednocześnie. Ale z tego, co widzę, powinność tę realizuje się z przyjemnością i nikt nigdy nie odmówił mi rady czy wsparcia, jeśli o takowe poprosiłem. Ja postępuję tak samo. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/moc/ag/
Michał Czernecki – jeden z najpopularniejszych polskich aktorów filmowych, teatralnych i serialowych. Pochodzi z Sosnowca. Ukończył aktorstwo w krakowskiej PWST. Występował na scenach wielu teatrów, w spektaklach w reżyserii m.in. Krystiana Lupy, Ondreja Spisaka i Mai Kleczewskiej. Rozpoznawalność przyniosły mu seriale, w tym „Na dobre i na złe”, „Pierwsza miłość”, „Motyw”, „Lekarze”, „Diagnoza” i „Wojenne dziewczyny”. Ostatnio ten 46-latek wystąpił w serialu „Skazana”, „Algorytm miłości”, „Emigracja XD” i „Camera Cafe. Nowe parzenie”. W 2018 r. ukazała się książka pt. „Wybrałem życie”, która jest wywiadem-rzeką, jakiego udzielił Monice Sobień. Ma dwóch synów.
Napisz komentarz
Komentarze