Polska Agencja Prasowa: Napisał pan teksty non-fiction o wojnie w Ukrainie, ma pan również osobiste doświadczenia związane z tą wojną – organizuje pan pomoc dla ukraińskich żołnierzy oraz jeździ do Ukrainy. Kiedy podjął pan decyzję, żeby – w przeciwieństwie chociażby do pisarza Jonathana Littella, który napisał reportaż wojenny "Zapiski z Homs" – temat wojny w Ukrainie przekuć w fikcję?
Szczepan Twardoch: Nie jestem reportażystą, choć faktycznie napisałem dwa literackie eseje na temat wojny w Ukrainie – oba ukazały się w języku niemieckim w "Neue Züricher Zeitung", a w Polsce w "Gazecie Wyborczej"
Mój niemiecki wydawca, czyli wydawnictwo Rowohlt, zaproponował mi rozszerzenie tych esejów i na ich podstawie napisanie książki non-fiction, stąd też wziął się tytuł "Null", po niemiecku "Die Nulllinie". Długo nad tym siedziałem, ale praca zupełnie mi nie szła. W którymś momencie przypomniałem sobie, że przecież jestem powieściopisarzem, zacząłem więc pisać powieść. I w przeciwieństwie do pracy nad książką non-fiction, praca nad powieścią szła szybko.
"Null" jest fikcją literacką. Jednak tę książkę pisałem tak, jak pisałem swoje powieści rozgrywające się w XX-wiecznych realiach - występują w nich mniej lub bardziej fikcyjne postaci, ale staram się, by wydarzenia i epoka były opisane jak najwierniej, zgodnie z rzeczywistością.
PAP: Jaka jest zatem relacja między fikcją a rzeczywistością w "Null"?
S.T.: W notce na końcu książki napisałem, że "Null" jest powieścią o prawdziwej wojnie, jednak opisane w niej postaci i wydarzenia są fikcyjne, bo tak być musi. Bym mógł tę wojnę opisać tak blisko prawdy, jak potrafię. Brygady o numerach podanych w książce nie istnieją, istnieją za to inne, o innych numerach. Podobieństwa do prawdziwych postaci, wydarzeń i jednostek wojskowych mogą, ale nie muszą być przypadkowe.
Bardzo niewiele zmyśliłem. Opisałem to, co sam widziałem lub to, o czym mi opowiedziano. Trochę tej wojny widziałem na własne oczy, ale oczywiście nie widziałem wszystkiego, co jest opisane w powieści. Bo gdybym widział wszystko, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali. Umiem jednak uważnie słuchać.
PAP: A uważa pan wojnę w Ukrainie za swoją?
S.T.: I tak, i nie. Z jednej strony sprawa, w jakiej Ukraińcy walczą, jest mi droga. Jest to po prostu wojna sprawiedliwa – wojna toczona w obronie swojego kraju, bez zamiaru najeżdżania drugiego kraju, zgodnie z zasadami toczenia wojny, oczywiście na ile to możliwe.
Rozumiem, dlaczego polskie wojsko było np. w Iraku i Afganistanie. Wynikało to z naszych zobowiązań sojuszniczych i było to absolutnie zgodne z polską racją stanu. Trudno byłoby mi jednak wypracować emocjonalny stosunek do koncepcji postkolonialnych wojen toczonych na Bliskim Wschodzie.
A w Ukrainie sytuacja jest prosta. Ten kraj chce być niepodległy - taki, w którym Ukraińcy mogą żyć tak jak im się podoba. Z kolei po drugiej stronie mamy kraj, który od sześciuset lat zajmuje się podbijaniem innych krajów i którego modus operandi jest oparty na czystej przemocy. Jest nawet takie powiedzenie, że granice Rosji są tam, gdzie ona chce. Nie ma powodu, abyśmy się na to zgadzali. W tym sensie to moja wojna.
Poza tym ta wojna dzieje się niedaleko nas, tuż za naszą wschodnią granicą. Kiedy wyjeżdżam samochodem z moich rodzinnych Pilchowic, to od Kijowa dzieli mnie dzień drogi, a od Donbasu półtora. To jest naprawdę na wyciągnięcie ręki.
PAP: A dlaczego nie jest to pana wojna?
S.T.: Bo to jest jednak wojna Ukraińców, w której walczą o swoją niepodległość, w obronie swojego państwa. Nie do końca kupuję opowieści, że Ukraińcy walczą w obronie całej Europy. To są zupełnie niepotrzebne hipostazy. Będąc tam, na miejscu, widać, że Ukraińcy walczą o każdy metr swojej ziemi – o każdy okop, każdą wieś i miasto. I niestety, teraz powoli je tracą.
Niedługo znów pojadę do Ukrainy, ale na przykład do Kurachowego w obwodzie donieckim już nie pojadę. A to był stały punkt, gdzie przekazywałem pomoc żołnierzom. Zresztą, gdy ostatni raz byłem tam w maju ubiegłego roku, już zaczynało być nerwowo, ponieważ na te tereny wlatywały rosyjskie drony FPV. A teraz nie ma o czym mówić – bo miasto albo zostało zajęte, albo jest w tzw. szarej zonie.
Kurachowe więc jest już stracone, ale niedawno dowiedziałem się, że do Pokrowska, w którym zazwyczaj nocowałem, też raczej nie wjadę. Rosyjskie drony polują na samochody na ulicach tego bardzo ważnego dla prowadzenia wojny miasta, będącego jej logistycznym hubem i zapleczem.
PAP: A co wywiera na panu największe wrażenie, kiedy jest pan w Ukrainie?
S.T.: Wielkim i strasznym przeżyciem było zobaczenie tej wojny z bliska po raz pierwszy. Może to duże słowo, ale było to dla mnie przeżycie jakoś formacyjne, czego będąc już po czterdziestce się nie spodziewałem.
Równie wstrząsający był dla mnie też pierwszy powrót z wojennych okolic do normalnego świata, który wtedy nagle wydał mi się zupełnie nierealny. Nie potrafiłem emocjonalnie pogodzić w sobie istnienia tych dwóch światów obok siebie. I nie mówię tutaj wcale o powrocie do Polski czy na mój rodzinny Śląsk. Najmocniej poczułem to, kiedy wróciłem z pierwszej wizyty w okopach na Donbasie do Kijowa, gdzie kwitło normalne życie.
Zresztą to najbardziej naturalna rzecz dla ludzi, których kraj toczy wojnę, że próbują normalnie żyć. Za miesiąc minie trzeci rok pełnoskalowej wojny, ale tak naprawdę to już przecież jedenasty rok wojny w Ukrainie. Znam ludzi, którzy zaczęli walczyć w 2014 r., mając wówczas 17-19 lat. W efekcie całe swoje dorosłe życie spędzili w okopach.
PAP: A jak teraz wraca pan z ukraińskiego frontu do domu - to, co pan czuje?
S.T.: Nie chcę mówić, że "wracam z frontu", bo to byłoby z mojej strony nadużycie. Nie jestem żołnierzem, nie walczę w tej wojnie i nawet kiedy czasem znajdę się na pozycjach wraz z żołnierzami, to są zawsze pozycje względnie bezpieczne. Nie chcę mówić, że jadę na front lub z niego wracam, ponieważ uzurpowałbym sobie tym samym gotowość do większej ofiary ze swojego życia niż w rzeczywistości ponoszę. Te określanie zarezerwowałbym dla tych, którzy naprawdę walczą.
Po tym jak wielokrotnie jeździłem do Ukrainy i z niej wracałem, pogodziłem w swojej głowie istnienie tych dwóch, zupełnie różnych światów, które istnieją obok siebie. Swoją książką chciałem dać jakiegoś rodzaju świadectwo temu, co widziałem i o czym słuchałem. Tak postrzegam swoją rolę jako pisarza.
PAP: A jak wyglądał proces pisania "Nulla"?
S.T.: Na pewno inaczej niż pisanie pozostałych moich książek. To jest tak naprawdę pierwsza moja powieść od wielu lat, która jest powieścią po pierwsze, współczesną, a po drugie, mocno zakotwiczoną w rzeczywistości.
Moją, powiedzmy, "specjalizacją" były duże, obszerne powieści dotykające historii XX wieku. Zdawało mi się, że po prostu nie mam języka do opisu współczesności, a moja wrażliwość literacka jakoś skupiła się na dość dramatycznych momentach historii XX wieku. I w pewnym sensie "Null" też jest powieścią historyczną — oto po prostu historia dzieje się na naszych oczach, jest na wyciagnięcie ręki, a teraźniejszość dogoniła moją historyczną wrażliwość. Poza tym wojna zawsze była częstym tematem moich książek.
PAP: Czy taka mocna, męska proza może trafić do większej grupy odbiorców, ponownie zainteresować tematem wojny w Ukrainie?
S.T.: Nie wiem, czy do końca jest to "mocna, męska proza", chociaż oczywiście w tej wojnie przede wszystkim biorą udział mężczyźni, obok nielicznych kobiet.
Dla mnie jednak ważniejszym intelektualnie momentem podczas pracy nad powieścią był nagły i jakoś niespodziewany powrót narracji heroicznej, która – jak nam się wszystkim wydawało – została słusznie zdekonstruowana po II wojnie światowej. W obliczu nagiej, aroganckiej rosyjskiej siły oraz konfrontacji z nią, jedynie ta narracja mogła być pomocna człowiekowi, który musi liczyć się z tym, że w obronie swojego kraju być może przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę.
I ta narracja nie dotyczy wyłącznie żołnierzy w okopach, ale również ich rodziny. Jeśli czyjś mąż, ojciec czy syn idzie na wojnę, to można albo znienawidzić własny kraj, który go do tego zmusza, albo powiedzieć, że mój mąż, ojciec, czy syn jest bohaterem.
O tak pojmowanym bohaterstwie też chciałem napisać. Ale nie wydaje mi się, żebym napisał powieść, która wprost wpisuje się w narrację heroiczną, w stylu filmów Johna Wayne'a. Ukraińscy żołnierze w sposobie prowadzenia wojny nie są armią nieskazitelnych aniołów. Nie mogliby zresztą nią być, bo to jest masowa, ludowa armia. Mieści się w niej cały przekrój społeczny - obok siebie w okopie siedzą ludzie z uniwersytetów i więzień, ludzie z Doniecka i Lwowa. Ale myślę, że napisałem tę książkę z czułością.
PAP: Z czułością?
S.T.: Z czułością do moich bohaterów. Mam wrażenie, że ciągle jestem młodym człowiekiem. Ale mam już 45 lat. I kiedy przywożę sprzęt żołnierzom, którzy mają po dwadzieścia parę lat, to tak naprawdę czuję, że te chłopaki mogłyby być moimi dziećmi.
Jest w tym coś strasznego i skandalicznego, że ludzie, którzy powinni studiować, chodzić na randki, bawić się, podróżować po świecie, od 11 lat siedzą w błocie i każdego dnia mogą umrzeć. Nie ma na to mojej zgody. Ale z drugiej strony nie sposób znaleźć inne rozwiązanie.
PAP: A co jest tematem książki? Bo z jednej strony jest to wojna w Ukrainie, ale odnoszę wrażenie, że chciał pan także opowiedzieć o polsko-ukraińskich relacjach, tyglu, w którym oba nasze kraje i narody się znalazły historycznie i współcześnie...
S.T.: Mocno wierzę, że powieść jako gatunek literacki powinna być polifoniczna. Powieść, która ma tylko jeden temat nie jest ani dobra, ani ciekawa. Powieść zawsze traktuję jako zwierciadło życia, ludzkiej egzystencji. Ludzki los, kondycja ludzka mają to do siebie, że są niezwykle złożone, nasze życie nigdy nie jest proste. W związku z tym powieść też nie może być prosta.
To, że ktoś jest na wojnie i jest żołnierzem, walczy, nie opisuje go w całości. Nie jest on tylko żołnierzem, nawet jeśli na wojnie spędził całe dorosłe życie. Można być wybitnym matematykiem lub początkującym poetą, będąc jednocześnie dowódcą kompanii.
"Null" to zatem powieść wielu tematów. Jest w niej o życiu, utracie i umieraniu. Ale jest też o miłości. Oczywiście w pierwszym rzędzie tej erotycznej, ale również w greckim znaczeniu słowa "agape". To miłość bezinteresowna, do drugiego człowieka. Taka miłość wydarza się między ludźmi, którzy dzielą ten sam los i potrzebują jej, aby przetrwać.
Rozmawiała Anna Kruszyńska
Szczepan Twardoch – autor kilkunastu powieści i zbiorów opowiadań, m.in.: "Morfina" (2012), "Drach" (2014), "Król" (2016), "Królestwo" (2018), "Pokora" (2020), "Chołod" (2022), "Powiedzmy, że Piontek" (2024), a także monodramu "Byk" (2022) i innych dramatów, librett operowych i scenariuszy. Jego książki sprzedały się w ponadmilionowym nakładzie. Uhonorowany wieloma nagrodami, w tym Paszportem "Polityki", Nagrodą im. Kościelskich, EBRD – nagrodą Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, Brücke Berlin Preis, Śląskim Wawrzynem Literackim, trzykrotnie Nagrodą Kulturalną Onetu O!Lśnienia, Nagrodą Czytelników Nike, Nagrodą im. K. Kutza, Nagrodą Planety Lema. Prawa do jego powieści zostały sprzedane do kilkunastu krajów. Na podstawie "Króla" powstał serial dla Canal+ oraz dwie inscenizacje teatralne; "Morfina", "Drach" i "Pokora" również trafiły na scenę.
Od końca 2022 r. Twardoch jest zaangażowany w pomoc dla Zbrojnych Sił Ukrainy, zebrał dotąd w publicznych zbiórkach prawie dwa miliony złotych i osobiście dostarcza zakupione drony, samochody i osprzęt wojskowy na front. Za działalność na rzecz ukraińskiego wojska w 2024 r. wyróżniony nagrodą Stand with Ukraine. Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.
Powieść "Null" ukaże się 26 lutego w wydawnictwie Marginesy. (PAP)
Napisz komentarz
Komentarze