autor: Dorota Łosiewicz, źródło: http://wpolityce.pl/
Donald Tusk zgrabnie wszedł w rolę dobrego wujaszka, któremu sen z powiek spędza troska o portfel rodziców. Byłoby pięknie gdyby tak było, jednak fakty nie potwierdzają tej tezy. Gdyby bowiem tak było pieniądze z programu "Wyprawka Szkolna" nie wracałyby w wilczej części do budżetu państwa. Co roku rząd chwali się wzrostem nakładów na tenże program. Niestety mało kto wie, że te pieniądze wcale nie trafiają w całości do rodzin, ale zasilają budżet. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze z powodu drastycznie nisko ustawionego kryterium dochodowego, po drugie z powodu zmian, jakich dokonała była szefowa MEN Krystyna Szumilas.
W 2013 roku próg dochodowy, uprawniający do skorzystania z ministerialnego dofinansowania, w przypadku uczniów rozpoczynających naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej wynosił 539 zł netto na osobę w rodzinie, a w przypadku pozostałych uczniów objętych programem - 456 zł. To znaczy, że z dofinansowania podręczników mogły skorzystać rodziny, żyjące na granicy skrajnego ubóstwa, która w Polsce dla gospodarstwa z dziećmi wynosi niewiele ponad 440 zł na osobę. Rodzin, które spełniają tak drastycznie niskie kryterium dochodowe jest niewiele.
Jednak władze gminy mogły 10 procent pieniędzy z Wyprawki Szkolnej przekazać rodzin spoza drastycznie niskiego kryterium dochodowego. Były to na przykład rodziny z dzieckiem niepełnosprawnym, rodziny wielodzietne lub takie, gdzie dzieci wychowuje samotna matka, etc. W ten sposób liczba rodziców uprawnionych do skorzystania z dofinansowania w ramach wyprawki nieco wzrastała. Niestety ten troskliwy, tak dbający o los i finanse rodzin rząd, decyzją minister Krystyny Szumilas zmienił tę pulę z 10 na 5 procent. I tak o połowę zmniejszono kwotę, która mogła trafić do rodzin wielodzietnych i innych potrzebujących pomocy, ale na swoje nieszczęście (w tym przypadku) przekraczających granicę ubóstwa.
Mówienie więc o tym, że troską rządu jest zmniejszenie wydatków rodziców na edukację ich dzieci jest kpiną z rodziców. Gdyby MEN w istocie zależało na tym, by odciążyć rodziców zwiększyłby, zamiast zmniejszać pulę pieniędzy z której mogą skorzystać rodziny wielodzietne czy te z innymi problemami, ale wykraczające poza głodowe minimum.
Co więcej MEN nie prowadziło też kampanii informującej, że pieniądze z "Wyprawki Szkolnej" mogą trafić także do rodzin spoza kryterium dochodowego. Wszystko rozchodziło się pocztą pantoflową.
Premier mówił także, że" rząd rusza do konfrontacji z bardzo poważnymi interesami wydawców".
I to brzmi dość zabawnie, zważywszy na fakt, że wydawcy pasożytują na rodzicach od lat i to MEN do tego dopuściło. Co więcej - od lat nie robiono nic, by sytuację zmienić, a minister Katarzyna Hall wsławiła się wręcz specyficzną troską o wydawców. Dlatego nagła wojna z wydawcami podjęta przez szefa rządu zakrawa na śmieszność i trąci chęcią udobruchania rodziców.
Więcej o wątpliwościach związanych z darmowym podręcznikiem tutaj oraz w najnowszym numerze tygodnika "wSieci".
Napisz komentarz
Komentarze