Kiedy jechaliśmy do Trójmiasta na jubileusz Fundacji Sopockie Korzenie w planie miałem także wizytę w Gdyni. Byliśmy z Wiesławem umówieni. Wiedziałem, że nie będzie uczestniczył w sopockich uroczystościach, dlatego właśnie założyłem, że wspólnie z naszą, tomaszowską grupą (cała nasza czwórka wcześniej poznała Wiesława, również Ania ze Szczecina) złożymy wizytę naszemu przyjacielowi. Okazja taka nadarzyła się dopiero w sobotę (21 września), w natłoku sopockich wydarzeń, nie było żadnych szans na odwiedziny Wiesława w czwartek (19) czy w piątek (20) września. Na wizytę w Gdyni wybraliśmy sobotnie przedpołudnie. Mieliśmy czas do godziny 16.00, gdyż na tę godzinę byliśmy zaproszeni do Centrum Handlowego MANHATTAN w Gdańsku, na otwarcie wystawy prac naszego przyjaciela artysty fotografika pana Marka Karewicza (wernisaż projektów okładek płyt analogowych).
Wiesław urodził się w czasie okupacji (1944r) w podwarszawskim Milanówku. W połowie października 1939 roku niemiecki okupant wysiedlił rodzinę Wilczkowiaków z Gdyni. Wrócili na Wybrzeże na stałe w 1946 roku, ponownie zamieszkując w Gdyni. Jak każdy młody chłopak, zawsze marzył o morskich podróżach i przygodach. Po ukończeniu szkoły średniej, nie mogąc znaleźć pracy w PLO zatrudnił się w rybołówstwie dalekomorskim. Kiedy ukończył pomaturalne Studium Doskonalenia Kadr Oficerskich w gdyńskiej Szkole Morskiej spełnił swoje, młodzieżowe marzenia, przenosząc się do Marynarki Handlowej (PLO). Przez okres ponad 15 lat – aż do wypadku w 1982 roku, który wyeliminował go z marynarki – pływał po morzach i oceanach świata jako wilki morski, pełniąc na statku funkcję oficera nawigacyjnego.
Już w pierwszym rejsie na statku m/s Jastarnia Bór do portów dalekowschodnich dał się poznać jako doskonały działacz społeczny. Przez załogę został wybrany przewodniczącym komisji Kulturalno – Oświatowej. Funkcja ta była społeczną, z której wywiązywał się bardzo dobrze. W 1973 roku będąc członkiem załogi na m/s Jastarnia Bór, wraz z kolegami ze statku, zdobył Złotą Latarnię w I Morskiej Giełdzie Kulturalnej a Wiesław indywidualnie zajął I miejsce. Udział w giełdzie brało około 200 statków i współzawodniczyło 768 osób. Rok później załoga zdobyła Srebrną Latarnię, a Wilczkowiak zajął II miejsce indywidualnie, za legendarnym organizatorem życia kulturalnego na m/s Batory – zawodowcem Edwardem Obertyńskim. Karierę w marynarce zakończył, jak wspomniałem wcześniej, po wypadku na m/s Konin jako oficer nawigator.
Był taki moment w jego życiu, że podróże po świecie zajęły mu kilka lat, z dłuższym pobytem w San Francisco. Przymierzał się nawet do wyjazdu z Polski na zawsze. Pomimo pozwolenia na pobyt stały całej rodziny (Green Card), nie zdecydował się na (a lata 80-te politycznie były trudne) opuszczenie kraju. Dziś mogę powiedzieć, że przed podjęciem tego przedsięwzięcia zatrzymał go ogromny patriotyzm i miłość do ojczyzny. Zamiłowanie do podróży zaowocowało założeniem prywatnej firmy turystycznej (Pol – Turysta), która pochłania mnóstwo czasu ale mimo to, Wiesław zawsze znajduje czas dla muzyki, której poświęca każdą, wolną chwilę. Zapewne praca oświatowa w kulturze jaką prowadził, pływając na statku, ułatwiła mu dzisiaj kontakty i poruszanie się w muzycznej branży, w gąszczu administracyjnych przepisów czy biurokratycznego oporu urzędników.
Już w 1993 roku, kiedy powstało Stowarzyszenie, zorganizował jedno z najważniejszych wydarzeń dla Trójmiasta. Otóż w 12 lat po śmierci rock’n’rollowego idola z Czerwonych Gitar, Krzysztofa Klenczona, w Teatrze Muzycznym w Gdyni zorganizowano jego benefis. W galowym koncercie roku, Krzysztof Klenczon – Muzyka z tamtej strony dnia, w dniach 28-29 grudnia 1993 roku udział wzięli; zespół ŻUKI, Halina Frąckowiak, Krystyna Prońko, Ryszard Rynkowski, Wojtek Korda, Jerzy Kossela, Janusz Popławski oraz młodzieżowy zespół z Wybrzeża, IMTM. Reżyserem koncertu był wiceprezes Stowarzyszenia, Krzysztof Arsenowicz a konferansjerkę poprowadził redaktor muzyczny z popularnej trójki, Witold Pograniczny a wspomagał go Janusz Kondratowicz.. Na szczególny koncert poświęcony Klenczonowi przybyła ze Szczytna jeszcze żyjąca matka Krzysztofa, Helena i siostra Hanna.
Wielkimi, znaczącymi przedsięwzięciami Stowarzyszenia CHRISTOPHER przy osobistym udziale i zaangażowaniu Wiesława Wilczkowiaka i Adama Jarzębińskiego, było zorganizowanie w gdyńskim Teatrze Muzycznym sztuki, musicalu Klenczon – Poemat Rockowy i doprowadzenie w tym roku (2013), wraz z Alicją Klenczon Coroną, do dwudniowego, spotkania muzycznego Pułtusk Festiwal im. Krzysztofa Klenczona w Pułtusku (miejsce urodzin Krzysztofa), który ma się stać spotkaniem cyklicznym, corocznym. Właśnie na tym festiwalu miałem okazję podziwiać profesjonalny kunszt gdyńskiej, artystycznej grupy ze wspaniałymi wykonawcami, liderami śpiewającego zespołu - Kasię Cygan i Marka Piekarczyka.
Osobiście Wiesława poznałem chwilę po koncercie, w kuluarach Filharmonii Bałtyckiej (choć wcześniej porozumiewaliśmy się telefonicznie) 50 lat Czerwono Czarnych w lipcu 2010 roku. W tym dniu zaczęła się nasza przyjaźń i trwa do dzisiaj. Wiesław dwukrotnie skorzystał z mojego zaproszenia uczestnicząc w moich imprezach w Tomaszowie Mazowieckim. W marcu 2011 roku w byłym ZDK Włókniarz był honorowym gościem w Spotkaniu po latach – Rodziny Literacka ’62 i taką samą rolę pełnił w lutym tegoż roku w naszym OK TKACZ, na 75 urodzinach Marka Karewicza. W zasadzie wszystkie moje sesje wyjazdowe na wszelkie imprezy do Sopotu, były również planowanym spotkaniem z Wiesławem.
Wizyta
Do Gdyni dotarliśmy naszą, tomaszowską ekipą (Maryla Tejchman, Wojtek Szymon, Ewa Komar, i ja) około godziny 11.00. Nie przyjechała z nami Ania Hoffmann, wczesnym rankiem musiała wyjechać do rodzinnego domu w Szczecinie. Wiesław oczekiwał nas w restauracji, kawiarni MINGA przy gdyńskiej (właściwie budynek stoi na plaży), głównej plaży, w pobliżu której zaparkowaliśmy Maryli seata.
Usiedliśmy przy stoliku z wygodnymi siedzeniami na werandzie lokalu z widokiem na morze. Na kawiarnianym stole znalazły się owoce morza, piwo, herbaty, ciasto przypominające wypiek domowy i gorące dania, chyba był to strogonow. Ja nie jadłem z racji mojej podagry, więc zdecydowanie nie mogę potwierdzić. Ponieważ wszyscy, jak wspomniałem wcześniej, już mieliśmy okazję spotkać się ze sobą, nie było więc tak charakterystycznej sztuczności występującej przy pierwszych spotkaniach rozmówców.
Po wspomnieniach ze wspólnego uczestnictwa w tomaszowskich imprezach w naszej, kultowej Literackiej, w OK TKACZ czy kuluarowej kolacji (luty 2013) w restauracji ALABASTRO, Wiesław, jak przystało na gospodarza spotkania, przejął pałeczkę w rozmowie szczególnie zatrzymując się na dwóch bardzo ważnych osobach z Gdyni, nierozerwalnie związanych z polskim rock’n’rollem, jazzem to jest; na Franciszku Walickim, ojcu chrzestnym polskiego rock’n’rolla i jego pierwszym, muzycznym „dziecku”, piosenkarza z pierwszego, rock’n’rollowego zespołu Rhythm and Blues Marka Tarnowskiego (jego prawdziwe nazwisko, Wojtek Zieliński).
- Choć pana Franciszka znałem jako chłopak od dawien dawna, wiedziałem kto to jest i co dla polskiego rock’n’rolla uczynił – rozpoczął Wiesław – często mijałem go na ulicy, to tak bliżej, osobiście, poznałem go kiedy w grudniu 1993 roku przyszło mi zaprosić go jako wiceprezes Stowarzyszenia CHRISTOPHER, na koncert benefis Krzysztofa Klenczona - również jego muzyczne „dziecko” - pod tytułem, „Krzysztof Klenczon – Muzyka z tamtej strony dnia”. A pan Franciszek miał wówczas 72 lata. Od tego dnia spotykałem się (w jego domu i nie tylko, również w moim) z panem Franciszkiem i jego żoną Czesławą dość często, przeszliśmy nawet na „ty”. Zawsze służę mu pomocą, przeważnie przy obsłudze komputera. Dzisiaj, pan Franciszek jest, z racji wieku (92 lata) w większej potrzebie, również intelektualnej, z stąd moja obecność jest częstsza. Zaprosił mnie w sentymentalną, retrospektywną podróż do Wilna. W tym mieście (choć urodził się w Łodzi) wychował i wykształcił się. Tu zawarł pierwszy związek małżeński i mieszkał aż do wybuchu II Wojny. Towarzyszyłem mu w podróży nagrywają kamerą miejsca dla niego ważne, robiłem wiele zdjęć Franciszkowi z podróży retrospektywnej. Jedno co mogę powiedzieć, że tak sprawnego człowieka intelektualnie, umysłowo w tym wieku, nigdy nie spotkałem.
– Ja natomiast pana Walickiego – wtrącił Wojtek Szymon – poznałem jako osobę zapowiadającąkoncert swojego zespołu „Rhythm and Blues” w naszym kinie Mazowsze w 1959 roku. Później, drugi raz w życiu, codziennie przez okres co najmniej dwóch tygodni, jak z Antkiem pracowaliśmy w sopockim Non Stopie latem w 1962 roku. Pan Franciszek i inni muzyczni notable, siedzieli przez czas trwania fajfów, przy tak zwanym stoliku „służbowym” a nasz stolik, zabezpieczających i obsługujących odgradzanie tańców od ulicy Bohaterów Monte Casino, znajdował się tuż obok. Dlatego obraz jego sylwetki (smukły, wysoki brunet), pomimo upływającego czasu utrwalił mi się na zawsze. – Tak Wojtku, ja też – uzupełnił Wiesław rozmowę – tak jak ty zapamiętałem jego postać z tamtego okresu, choć dzisiaj „patyna czasu” zrobiła swoje na wizerunku, to pan Franciszek, jego obraz nadal pozostał w mojej pamięci z tamtego okresu.
* * *
Trochę inaczej, innym rodzajem emocji, Wiesiek przedstawił nam tragiczną historię Marka Tarnowskiego, piosenkarza z pierwszego, polskiego, rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego, Rhythm ana Blues. – Marka a właściwie Wojtka Zielińskiego, bo „Marek Tarnowski” to artystyczny pseudonim, poznałem jak byliśmy młodzi, choć Marek był nieco starszym kolegą, długo nie praktykowaliśmy swojej znajomości, to na ulicy mówiliśmy sobie cześć. Po latach ulicznego mijania się (również był moim idolem) zaprzyjaźniliśmy się. Byłem dla niego ufnym człowiekiem, do tego stopnia, że u schyłku - a umierał samotnie, w nędzy - życia przekazał mi swoje „artystyczne akcesoria (wycinki z prasy, zdjęcia), gadżety, pamiątki” i wiele prawdy o sobie czy kulisach artystycznego światka. Marek przekazał mi wielką tajemnicę, przez co stałem się jej strażnikiem. Całkowicie zgadzam i podpisuję się pod redaktorem Darkiem Michalskim z pośmiertnego artykułu z historii jego życia, jaki ukazał się w Jazz Forum:
- „Był idolem mojej młodości, zarazem wielką zagadką artystyczną: stylowo śpiewał rock and rolle, ale był także wyśmienitym wokalistą jazzowym. Widywany z daleka, oglądany na scenie z perspektywy sali koncertowej, na kilka dni znalazł się nagle tuż obok mnie, niechętnie jednak dał się namówić na zwierzenia. Na listy ciekawskiego dziennikarza do siebie, artysty z charakterem, nie odpowiadał. I nagle zmarł. Marek Tarnowski. Naprawdę nazywał się Wojciech Zieliński. Pochodził z Gdyni. Urodził się 22 kwietnia 1942. W liceum razem z kolegą z klasy, Jerzym Kosselą, utworzył duet wokalno-gitarowy. Kiedy Franciszek Walicki założył pierwszy polski zespół rockandrollowy pod mylącą nazwą Rhythm & Blues, Zieliński-Tarnowski znalazł się wśród jego solistów; śpiewał piosenki Tommy’ego Steele’a, dobrze sobie radził z muzyką country. Kiedy papa Walicki powołał do życia Czerwono-Czarnych, o Marku nie zapomniał: był on (jak stwierdził) „zaczepną bronią zespołu”, ramię w ramię z Michajem Burano i Andrzejem Jordanem. Niechętni Rhythm & Bluesowi, opiniotwórczy dziennikarze zaakceptowali Tarnowskiego: „Tarnowski – inteligentne i bardzo kulturalne chłopaczysko o posturze młodego grizzli. Burano – cudo z bożej łaski, chudzielecz ogromnymi dłońmi o przeraźliwie długich palcach... Nawet i wygląd tych chłopców podkreśla ich odrębność, w przeciwieństwie do prezencji niektórych oficjalnych reprezentantów naszej piosenki, którzy na estradzie przypominają bardziej żigolaków niż piosenkarzy o własnym stylu i repertuarze” (tak portretował młodych gwiazdorów Stefan Bratkowski w „Dookoła Świata”). Jak stylowym jest śpiewakiem, pokazał Tarnowski już na pierwszej płycie Cz-Cz, śpiewając w 1961 roku „Apron Strings” i „When the Saints Go Rock ’n’ Roll”. Nie został jednak długo w tym zespole, kwitując po latach jakże charakterystycznym dla siebie zdaniem: „Nie lubię się pchać w tłumie... Tam piosenkarzy było więcej niż muzyków. Więc odszedłem”. Dokąd? Do jazzu. Miał przecież za sobą udział w głośnym Jazz Campingu Kalatówki 1959, uczestnictwo i nagrody w konkursie oraz festiwalu wokalistów jazzowych (w 1959 i 1960). Z Big Bandem Jerzego Matuszkiewicza wystąpił na Jazz Jamboree ’60. W ankiecie miesięcznika „Jazz” w kategorii „wokalista” gładko zwyciężał przez cztery, kolejne lata. Do Czerwono-Czarnych wrócił tylko na rok, żeby szybko uciec do New Orleans Stompers. Liczył na dłuższe trasy koncertowe, wyjazdy zagranicę, nagranie płyty, ale... „Pomyliłem się. To chyba nie była muzyka moich marzeń”. Nie zdziwił powrót Marka na estradę rozrywkową, zdumiało za to jedyne w 1964 nagranie radiowe: jego duet „Szukaj mnie – wołaj mnie” z Urszulą Dudziak i wyróżnienie Radiowej Piosenki Miesiąca. Nagranej wtedy małej płyty (m.in. z twistującym przebojem „Tramwaj 24”) nawet dziś nie powstydziłby się … ale bo też kto mu wtedy towarzyszył: Namysłowski i Urbaniak, Gulgowski i Bartkowski! Kto jednak spodziewał się kontynuacji przez Tarnowskiego tej specjalizacji piosenkarskiej, ten się zawiódł: po występach z zespołem Jerzego Kruzy, po incydentalnej współpracy z Tajfunami (płytowe nagrania „Mister Armstrong” i „Nieśmiały pan”), po parabluesowych nagraniach z Triem Stanisława Cieślaka (w 1967 „My One and Only Love” i „Prisoner Blues”), niespokojny duch znowu gdzieś się zaszył, ukrył, schował. Udało się go odnaleźć Januszowi Popławskiemu, kiedy w kwietniu 1972 przygotowywaliśmy estradowy jubileusz dziesięciolecia Niebiesko-Czarnych. „My” oznaczało także dwu zapowiadaczy tej niezwyczajnej trasy, Andrzeja Olechowskiego i mnie, odpowiedzialnych więcej niż tylko za sceniczne słowo. Na tych koncertach Krzysztof Klenczon żegnał się z Polską (rozstawał się też z artystycznym opiekunem swoich Trzech Koron), Niebiesko-Czarni nabierali wiatru w skrzydła (na cel wzięli sobie wystawienie rock-opery „Naga”), więc w tym towarzystwie Marek Tarnowski, zaproszony dla uwiarygodnienia rockandrollowej historii Trójmiasta, czuł się co najmniej obco: „Wzięli mnie na zapchajdziurę, przecież ta publiczność w ogóle mnie nie zna!”. Siły na śpiewanie miał już niewiele: najpierw przypomniał trzy piosenki, potem tylko dwie, po kilku dniach odmówił wyjścia na estradę. A potem nagle wyjechał – w środku trasy. Pod koniec lat 70-tych znajdziemy go w zespole Włodzimierza Nahornego, kilka lat później śpiewał razem z zespołem Ramą 111, widziano go też z grupą Sami Swoi. Był jednak jak filmowy „Znikający Punkt”, pojawiał się nagle i też znikał niespodziewanie. Nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej, nieufny wobec przyjaciół, niedowierzający nawet sobie. Nie był zmarnowanym talentem, na pewno nie. Był artystą o wielkich możliwościach i takiejż „umiejętności”, nie tylko ich nie wykorzystywania, ale chyba wręcz nie zauważania ich. Zmarł w gdyńskim szpitalu 15 stycznia 2008 roku na atak serca. Miał 66 lat”.
Dariusz Michalski
Następnie udając się w kierunku Alei Jana Pawła II zahaczyliśmy o klub KOTWICA, w którym aktualnie odbywają się fajfy taneczne przy muzyce na żywo, zupełnie jak w słynnym, sopockim Non Stopie. Gdyński Non Stop powstał przy współudziale Wiesława Wilczkowiaka i Adama Jarzębińskiego. Odbyło się tu dotychczas 14 spotkań tanecznych przy udziale legendarnego zespołu Złote Struny oraz z zapraszanymi artystami, tak poinformował nas Wiesław, podczas spaceru.
Gdyńską przygodę zakończyliśmy na pobrzeżu przy Alei Jana Pawła II zwiedzając zakotwiczone tu okręty, statki i żaglowce (m.in. Galeon czy słynny okręt muzeum, legenda II Wojny Światowej, ORP Błyskawica). Około godziny 15.00 Wiesław odprowadził nas na parking gdzie mieliśmy zaparkowany seat. Tu się pożegnaliśmy udając się do Gdańska na wystawę okładek (projektów) płyt analogowych autorstwa Marka Karewicza
C.H. Manhattan
Tuż przed godziną 16.00 znaleźliśmy się przed okazałym, o nowoczesnej architekturze, gmachem Centrum Handlowego Manhattan (w tym budynku znajdują się biura Fundacji jak również redakcja pomorskiej.tv, której wiceprezesem jest prezes Fundacji pan Wojciech Korzeniewski). Tu na drugim piętrze, Fundacja Sopockie Korzenie zorganizowała wystawę w/w prac pana Marka, na którą przybyło sporo osób. Wśród nich lokalni notable z branży muzycznej, przedstawiciele miejskiego Ratusza, pracownicy Fundacji reprezentowani przez wiceprezesa Fundacji, Wiesława Śliwińskiego oraz jego małżonkę Annę, naszą, gdyńską czwórkę (Ania Hoffman już wybyła do domu), braci Jochanów ze swoimi małżonkami, Henię Francke (bez męża Czarka, udał się na mecz Lechii Gdańsk) ze swoją koleżanką oraz wielu mieszkańców Trójmiasta.
Przy drobnym poczęstunku (stół szwedzki) i lampce szampana powstało sporo dyskusyjnych grup, podgrup. Zatrzymywały się one przed każdą okładką, wywoływały one dreszcze emocji, bo któż ze zwiedzających nie posiadał w swoim magazynie płytowym choćby jednej z nich (okładki z wystawy)? Nasza Ewa kamerzystka okiem swojej kamery, nagromadziła sporo, filmowego materiału, który chcę wykorzystać do zmontowania kolejnego filmu, tym razem z sopockiego jubileuszu.
Po opuszczeniu wystawy, wszyscy udaliśmy się do wynajętych pokoi przez rodzinę Jochanów na pożegnalną kolację. Był to ostatni, towarzyski akord w komponowany w sopocki jubileusz, tj V rocznica powstania Fundacji Sopockie Korzenie i V Edycja konkursu WSPOMNIENIA MIŁOŚNIKÓW ROCK’N’ROLLA. Długo nie przebywaliśmy na ostatniej wieczerzy u braci Jochanów w Sopocie, odczuwając duże zmęczenie przeżytymi doznaniami, udaliśmy się na zieloną noc w Hotelu Leśnym. Za nim oddaliśmy się w objęcia Morfeusza, słuchaliśmy akuratnie, wydobywających się dźwięków z Wojtka P-3, super duetu John Lee Hooker/Lady Bianca w wielkim, bluesowym hicie Boogie Woman Szymon zwrócił się do mnie,
- Wiesz co Tolek, kiedy słuchałem Wieśka opowieści przypomniała mi się pierwsza, rock’n’rollowa, polska czwórka (singel) wydana przez wytwórnię płytową PRONIT, na której oprócz dwóch utworów Janusza Godlewskiego (Sweet Little Sixteen i Apron Strings) były dwa wspaniałe nagrania Tarnowskiego, When The Saints Go Rock’n’Roll i Elevator Rock. Dziś śmiało mogę powiedzieć, że była to najlepsza, rock’n’rollowa płyta wydana przez polskie wytwórnie płytowe. Marka Tarnowskiego i Janusza Godlewskiego uważam za najlepszych wykonawców rock’n’rolla w Polsce.
Wojtkowi tylko przytaknąłem, całkowicie zgadzając się zdecydowanie z odważną, wypowiedzią po czym słuchając duetu Hooker i Lady Bianca nie miałem kontroli nad zaśnięciem. Rano w niedzielę, wstałem przy powtórce muzycznego duetu, by po śniadaniu około godziny 8.30 udać się naszą, sopocką czwórką w drogę powrotną do naszych domów.
Napisz komentarz
Komentarze