Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 22 stycznia 2025 17:03
Reklama
Reklama

Okrakien: Szkoły mojego życia (4) – Natura (ludzka), Kultura (osobista) i Sztuka (przetrwania)

Z Edwardem Wójciakiem wybieramy się w kolejną podróż, odwiedzając jego kolejne szkoły życia.

 

„Natura, przyroda – w najszerszym znaczeniu to wszechświat, rzeczywistość. Termin ten obejmuje także zjawiska fizyczne oraz życie – bez uwzględnienia wytworów i oddziaływania ludzi” (Wikipedia)

 

„Kultura, czyli cywilizacja, jest to złożona całość, która obejmuje wiedzę, wierzenia, sztukę, moralność, prawa, obyczaje oraz inne zdolności i nawyki nabyte przez ludzi jako członków społeczeństwa.” (Edward Taylor)

 

„ Sztuka – dziedzina działalności ludzkiej uprawiana przez artystów. Nie istnieje jedna spójna, ogólnie przyjęta definicja sztuki, gdyż jej granice są redefiniowane w sposób ciągły, w każdej chwili może pojawić się dzieło, które w arbitralnie przyjętej, domkniętej definicji się nie mieści. Sztuka spełnia rozmaite funkcje, m.in. estetyczne, społeczne, dydaktyczne, terapeutyczne, jednak nie stanowią one o jej istocie.  Sztuka narodziła się wraz z rozwojem cywilizacji ludzkiej. Można przypuszczać, że na początku pełniła przede wszystkim funkcję związaną z obrzędami magicznymi, którą zachowała u ludów pierwotnych. (Wikipedia)

 

Jak świat światem, a filozofowie – filozofami, mądrzy i przemądrzali, dyskutując na temat natury i kultury, często sobie te pojęcia przeciwstawiali. Istnieją również sądy zmierzające do kompromisu, mówiące o tym, że człowiek, jako że jest częścią natury,  jest tworem tej natury. Kultura natomiast to jest wszystko, co człowiek wytworzył. W tym sensie kultura nie jest antagonistką natury - jest jej koniecznym rezultatem.

 

Ale to tylko tytułem wstępu. Miało być o szkołach mojego życia. Za kolejną taką szkołę uważam doświadczenia, jakie odebrałem w pierwszych latach mojej tak zwanej działalności zawodowej, tego etapu, kiedy już znikąd pomocy i należy skupić się na takim podejściu do życia, by je przeżyć w miarę godnie i na własny rachunek. Może bardziej za wstęp do mojej szkoły życia uważam pracę w kilku instytucjach kultury mojego miasta.

 

Był rok 1969, miałem 21 lat, w kieszeni dyplom nauczyciela języka polskiego i zero doświadczenia w jakiejkolwiek pracy. Pierwsze co zrobiłem, to odwiedziłem Wydział Oświaty, czy Inspektorat Oświaty, niepotrzebne skreślić. Słodziutki jak cukierek pan inspektor (jakieś ptaszysko miał w nazwisku) przyjął mnie uściskiem dłoni i posadził w fotelu.  Po dziesięciu minutach opuszczałem jego gabinet pouczony w sposób nie pozostawiający złudzeń, że w tym fachu nie mam w Tomaszowie szans na znalezienie pracy. Poczłapałem do Wydziału Kultury U.M. Chyba ktoś mnie tam polecił. Kierownik (także jakieś elementy ptaka miał w nazwisku) przyjął mnie nie mniej dziarsko jak pan Ptak od oświaty. Ale tutaj już coś niecoś ugrałem. Dostałem etat instruktora oświatowego w Miejskim Ośrodku Kultury z pensją tysiąca dwustu złotych. Na początek – pocieszył mnie ten maleńki, korpulentny  paniczyk ubrany w niebieski garniturek i białą koszulę zdobną czerwoną muszką w białe grochy. Od razu powiem, bo później mogę zapomnieć, że wystarczało mi tego uposażenia na średnio dziesięć dni przetrwania.

 

Byłem żonaty, miałem małe dziecko, mieszkałem u teściów i nic w tym nie było dziwnego dla nikogo, nawet dla mnie samego, bo tak żyło większość młodych małżeństw. Wtedy. I jestem zdziwiony do szaleństwa, że dzisiaj, po czterdziestu czterech latach od tamtych czasów, taplający się w ukochanej wolności, rządzeni przez ludzi których sami wybrali na wodzów narodu, młodzi ludzie w moim mieście żyją – nie – oni egzystują w podobny co ja wtedy sposób, z tym że ja mam usprawiedliwienie, liche bo liche, ale zawsze. Bo ja tak żyłem w czasach siermiężnej komuny, kiedy narodem rządzili namiestnicy obcego mocarstwa. Oni zaś w wolnym kraju, w ustroju o którym my mogliśmy tylko pomarzyć – w przez ich dziadów i ojców wywalczonym z poświęceniem kapitalizmie.

 

Pan kierownik jeździł niebieściutkim zaporożcem, zwanym przez zawistnych ludzi „samochodem – widmo” z powodu niemożności zogniskowania za kierownicą postaci kierowcy. Autko poruszało się po równych jeszcze wtedy nawierzchniach ulic naszego miasta bardzo dostojnie, lecz jakby samo. No dobrze, czubek kapelusza pana kierownika można było zobaczyć, jeśli się nie było akurat złośliwym. Ja nie byłem. Pan kierownik szybko to wyczuł i podjął próby uczynienia ze mnie swojego sojusznika, czyli tak zwane „ucho”. Cały majątek MOK-u zlokalizowany był wtedy w kilku pokoikach na zapleczu Muszli Koncertowej w parku  XX–lecia PRL-u, obecnie Parku Solidarności. Mieściła się tam nawet spora biblioteka oraz biurka: kierownika, instruktora muzycznego i instruktora oświatowego i bibliotekarki. Moim szefem był uroczy, operatywny i zdolny człowiek. Bezpośredni, pomocny i towarzyski. Ta towarzyskość była widocznie największym cierniem w oku kierownika Wydziału Kultury. W kulturze, jak to w kulturze, wszystko kręciło się wokół organizacji imprez. Bywało, a należało to do etykiety i obowiązku, wychylić z jakimś mniej lub bardziej znanym i szlachetnym artystą lampkę wina, lub „kieliszek chleba”. Nie powiem, żeby często, nie powiem, że codziennie, w każdym razie kierownik podejrzewał Szefa (tak zwracaliśmy się wszyscy do najlepszego mojego szefa ever) o to, że jest koneserem mocnawych trunków. Był, czy nie był, nieważne. Ja byłem. Dlatego właśnie nie mogłem się nadziwić kierownikowi W.K., że kiedy mnie wzywał na dywanik w celu wymuszenia na mnie „sprzedania” Szefa, nigdy nie zorientował się, że człowiek któremu zaufał, czyli ja, ma w organizmie już kilka promili. Na insynuacje o rzekomych upodobaniach Szefa odpowiadałem ze świętym oburzeniem, że to nieprawda, względnie że to jest potwarz. Pan kierownik nie odpuszczał, tylko kusił mnie i wabił mirażami zastąpienia szefa MOK-u moją osobą w bardzo szybkim czasie oraz osiągnięcia szczytów kariery urzędniczej zaraz potem. Pękałem ze śmiechu śmiechem wewnętrznym.

 

W MOK-u przytrzymano mnie jakieś dwa lata, a potem sprzedano do Muzeum. Pod opieką wspaniałego małżeństwa dyrektorów, ludzi pochłoniętych do cna muzealnictwem (ptaki znowu mnie prześladowały) pracowałem tam w charakterze technika muzealnego. Do obowiązków moich należało wyklepywanie na starej maszynie do pisania wizytówek eksponatów. W przerwach pomiędzy tym usypiającym zajęciem oprowadzałem po ekspozycjach wycieczki. Nauczyłem się na pamięć zmyślonych historii o miejscowych komunistycznych „bohaterach” oraz o prawdziwej do bólu historii połączenia się powojennych partii politycznych w tę najdoskonalszą – PZPR. Recytowałem wyuczone brednie, a kiedy widziałem i czułem, że męczennicy zasypiają, windowałem się na górę. Zdarzało się, że na najwyższym pięterku mieliśmy z Jurkiem, kolegą nie tylko z pracy, ukrytą w fałdach sukmany chłopa opoczyńskiego butelkę wina marki Wino. Bywało, że konsumowaliśmy ten rarytas pod palec.

 

 

 

 

Później oddelegowano mnie do obsługi wyremontowanego zabytku - Galerii pod Arkadami – oddanej we władanie Muzeum  kawiarni i galerii obrazów, przerobionej z autentycznej zabytkowej Końskiej Jatki. Był tutaj i punkt spożywczy Ruchu, serwujący kawę i herbatę. Do moich obowiązków należało organizowanie wystaw, przygotowywanie i prowadzenie wernisaży, zapraszanie i prezentacja wybitnych pisarzy i innych artystów. Życie toczyło się dosyć leniwie. Pewnego razu wezwał mnie sam pan kierownik Wydziału Kultury i zaproponował awans. Czym ja sobie zasłużyłem, nie pamiętam, na pewno nie tym, do czego namawiał mnie kiedyś ów pan, o czym wcześniej wspomniałem. W każdym razie z dnia na dzień uczynił mnie kierownikiem Klubu Spółdzielni Mieszkaniowej „Przodownik”, mieszczącego się w rozległym budynku przy ulicy Bartosza Głowackiego. Zarabiałem już dużo więcej, a do roboty miałem o wiele mniej. Wszystkie imprezy były zaplanowane przez kierownika Wydziału Kultury, który nie dawał nikomu innemu dostępu do ich załatwiania. Dopiero po latach dowiedziałem się, dlaczego. Wspomnę tylko, że coś na rzeczy i do tego miała instytucja o nazwie ZAiKS.

 

I być może moje życie zawodowe toczyłoby się, jak to w kulturze -  od imprezy do imprezy, gdyby nie jedna wizyta. Pewnego słonecznego lipcowego dnia zawitał do mnie Adek Drabiński, mój stary przyjaciel, a jednocześnie całkiem przypadkowo odwiedził mnie w miejscu pracy mój najstarszy brat Zdzisław. Coś tam ze sobą przynieśli. Od słowa do słowa rozmowy nasze stawały się coraz bardziej ciekawe, tematy się rozwijały, a najbardziej zaciekle rozprawiał Zdzisio z Adkiem na temat literatury, tej starszej i tej współczesnej. Panowie dopiero co się poznali, ale od razu bardzo się polubili. Nie wiadomo jak i kiedy opuściliśmy lokal Klubu, co – jak się potem okazało miało znaczyć, że ja porzuciłem pracę. Dyskusje na tematy literackie, potem muzyczne,  na koniec o malarstwie, wydawały się nie mieć końca. Zeszło nam dzionków parę, to trzeba przyznać i kiedy wreszcie okazało się, że musimy wrócić do rzeczywistości, każdy udał się w swoją stronę. Ja już podejrzewałem, i słusznie, że do pracy mogę wrócić jedynie z prośbą o zwolnienie. Ówczesny prezes Spółdzielni poszedł mi na rękę i nie robił kłopotów. Wziąłem zaległy urlop i już postanowiłem szukać pracy, kiedy praca znalazła mnie. Dyrektor Szkoły Specjalnej (ten miał coś z ryby w nazwisku, chyba że śledź to nie ryba) zaproponował mi posadę wychowawcy internatu. Złożyłem podanie i udałem się z rodziną na wczasy. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po wakacjach zgłosiłem się do pracy i ten sam dyrektor, w stanie wskazującym na spożycie nie tylko że mnie nie rozpoznał, ale uparcie przysięgał, że nigdy nie widział na oczy ani mnie, ani mojego podania o pracę. Zapadając w letarg w skórzanym fotelu, wachlujący się  kopią zaakceptowanego  i potwierdzonego w sekretariacie mojego podania o pracę sprzed dwóch miesięcy, wyprosił mnie z gabinetu. Poszedłem w dal siną, ja, bezrobotny. Teraz to mogę się z tego najwyżej obśmiać. Ale wtedy…ale, ale…ale od czego ja mam mojego bohatera literackiego, Bazyla, który tak opowiada w  „Akademii Politury”:

 

„Tamtego ranka Joasia przyniosła mi całkiem nową wiadomość, która powinna wywołać u mnie radość, ale nie wywołała. „Zakład Poprawczy w Szyszkowicach poszukuje wychowawców!” - wyczytała w „Głosie Robotniczym”. Nie miałem wyboru, musiałem spróbować szczęścia tam, gdzie jeszcze mnie przedtem nie było. Pojechałem do Sądu Wojewódzkiego w Łodzi i złożyłem papiery. Nikt tam mnie o nic nie pytał. Po krótkiej rozmowie wyglądali na zadowolonych. Gratulowali decyzji, ściskając moje ręce. Dali wskazówki, jak mam się dostać do zakładu. Prawie wypchnęli mnie za drzwi. Trzeba było się wtedy od razu domyślić, dlaczego byli tacy uprzejmi. Czarne chmury zbierały się nad miastem, kiedy wsiadałem do tramwaju nr 43, by dojechać nim do Szyszkowic. W miarę zbliżania się do celu pogoda ulegała stopniowo przemianie. Kiedy po więcej niż półgodzinnym telepaniu po wsiach wagoniki zatrzymały się zgrzytliwie na krańcówce, świeciło już słońce. Uznałem to za dobry omen i z dziarską miną wkroczyłem w nowe życie.

 

Był piękny, październikowy dzień, ciepło jak w lecie. Wielki, zbudowany na planie krzyża, trzypiętrowy budynek tonął we wszystkich tonacjach kolorów jesiennych liści, pokrywających jeszcze gęsto stare drzewa parku. Miejsce wyglądałoby całkiem sielankowo, gdyby nie wysoka siatka otaczająca teren, zwieńczona na szczycie kłębami drutu kolczastego. Wartownik w czarnym mundurze sprawdził moje papiery i spojrzał mi ostro w oczy, kiedy ze złośliwą satysfakcją pytał:

 

- A pan to do nas na długo?

 

Zignorowałem to dziwne pytanie. Rozglądałem się wokół ciekawie. Przede mną rozciągał się rozległy staw ze spokojną wodą. Pod wielką tablicą informującą, że łapanie ryb jest tu surowo zabronione, siedział facet na oko po trzydziestce i łapał ryby. Podszedłem do niego bliżej, ten jednak długo nie odrywał oczu od spławika. W końcu strzyknął śliną i spojrzał na mnie, do góry: oczy zimne, żółte jak u węża, współgrały znakomicie z żółtym sztucznym zębem, ozdobą wyszczerzonego, cynicznego uśmieszku.

 

- Pan chce u mnie pracować - stwierdził raczej, niż zapytał. No, panie, optymiści próbują. Paliński jestem, kierownik internatu w tym bajzlu. Siadaj pan.

 

Usiadłem na trawie. Opowiedział mi trochę o instytucji, w której pracował już osiem lat. Z beznamiętnej relacji dowiedziałem się, że brakuje tu wychowawców, bo mimo wysokiego dodatku za trudną i niebezpieczną pracę ludzie jak szybko przychodzą, tak jeszcze szybciej odchodzą. Dowiedziałem się, że ten poprawczak prowadzi obostrzony rygor, szkołę podstawową i zawodową, oraz przysposabia dzieci do zawodów ślusarza, tokarza i murarza. Tak się wyraził: „dzieci”, ale kiedy wypowiadał to słowo, miał dziwnie zacięty wyraz twarzy. To urodzeni kryminaliści i nie wolno się z nimi cackać, bo wlezą na głowę. I nasrają na nią. To zdanie powtórzył kilka razy. Ci złodzieje dzielą się na gitów i frajerów. Kiedy wymawiał słowo „złodzieje”,  jego twarz zakwitła rozmarzonym uśmieszkiem, a żółty ząb mienił się słonecznymi refleksami. Wprowadzał mnie jeszcze dosyć długo w zawiłe problemy odpowiedzialności zawodowej i materialnej, ale ja już go nie słuchałem, poruszony nagłą zmianą wyrazu jego oblicza. Bo raptem Paliński wywołał całkiem nowy, rozanielony, przepełniony miłością grymas na swojej iście traperskiej twarzy, gdy razem ze mną obserwował następującą scenkę.

 

 

 

 

Wydeptaną dróżką, z głębi parku, maszerowali młodzi ludzie w wieku pomiędzy szesnastym a dwudziestym rokiem życia. Ubrani w jednakowe, brązowego koloru garnitury firmy „Odra”, niektóre nowe, inne mocno sfatygowane, szli wyraźnie rozbawieni. Pomiędzy nimi plątał się człowieczek w wieku około lat pięćdziesięciu, niziutki, z zadartą dumnie do góry głową. Wyglądał jak kogucik wśród dorosłych kogutów. Biegał niestrudzenie między chłopakami, próbując ustawić ich w kolumnę marszową, ale mu się to nie udawało, gdyż stosowali oni aż do znudzenia prosty manewr: kiedy zdołał ustawić ich na początku kolumny, rozłaził mu się koniec i na odwrót, w nieskończoność. Zirytowany, zaczął w końcu wykrzykiwać falsecikiem: „Bacz -ność! Baczność! Baczność!”, ale efektem tego popiskiwania był tylko gromki śmiech niewdzięczników. Aż naraz wszyscy ujrzeli kierownika internatu, wyrównali więc szyk i przycichli.

 

- Przysięgał się, że jest urodzonym wychowawcą, dupek. - Strzyknął śliną kierownik internatu i dodał:  - Ten facecik to emerytowany major z wojska. Trzeba przyznać, że wybiegany dobrze. Taki chłam nam tu przysyłają”.

 

Nie ma co, nieźle się wpakowałem, przemknęło mi po głowie. Ale nie widząc innego wyjścia, w obliczu śmierci głodowej rodziny, postanowiłem grać dalej”.

 

Jak się rzekło,  kultura nie jest antagonistką natury. Także w moim życiu była tylko koniecznym jej rezultatem.

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Brother Louis 16.05.2013 19:20
Rewelacyjny tekst autora znanego z lekkiego pióra. Ludzie, tak się jeszcze do niedawna pisało! Aż żal, że już nie ma tygodnika "Kultura", a "Polityka" szmaci się zamieszczając szambo tak zwanej Kuby. Mam nadzieję, że Pan Edward rozwinie te felietony w książkę. Chyba tylko z braku miejsca Edward był powściągliwy. Ile by się dało napisać o jednym zaledwie "ptaku", który był legendą domu noszącego na sobie godło miasta! Autor był na tyle oględny (ani okrutny, ani łaskawy), że nie zdradził do końca tajemnic muzealnych, które zwykle sa pokryte grubym kurzem. A co w tej "muszli" się wyprawiało! Edwardzie, miej litość nad tym miastem, i na podobieństwo Aghaty Christie, pozostaw tajemnicę, kto zatruł malenki kawałek tortu, na ostatni rozdział. Być może coś szepniesz, coś ujawnisz. Czy to już w piątek, 17-go?

Opinie
Igor MatuszewskiIgor Matuszewski Chce skutecznie kontrolować, czy jedynie więcej zarabiać? Radny Piotr Kucharski może to robić i nie trzeba do tego pełnić żadnej funkcji. Można być zwyczajnym radnym, ale może to też robić każdy obywatel. Takie prawo daje ustawa o dostępie do informacji publicznej. Więc pisanie o jakiejś próbie blokowania czegoś jest dość śmieszne i przypomina próbę udowodnienia, że ziemia jednak jest płaska. Jak widać za 350 złotych miesięcznie można wywołać burzę w szklance wody. Jednymi z najbardziej istotnych uprawnień, jakie posiadają radni samorządowi są możliwości sprawowania kontroli nad działalnością miasta lub powiatu. Można je realizować za pomocą organu ustawowego, jakim jest komisja rewizyjna w danym samorządzie, ale także indywidualnie. Co ciekawe zmiany w ustawodawstwie wprowadzone przez PiS dają większe uprawnienia kontrolne radnym indywidualnie, niże wtedy, kiedy działają oni w formie komisji. Każdy radny ma prawo wstępu niemalże wszędzie oraz żądania wszelkich dokumentów związanych z realizacją zadań nałożonych ustawami. Co ważne (bo część urzędników próbuje to robić) jedyne ograniczenia muszą wynikać bezpośrednio z ustawy. W tomaszowskiej Radzie Miejskiej funkcję przewodniczącego Komisji Rewizyjnej pełni Piotr Kucharski. Okazuje się jednak, że inni członkowie tego gremium mają go dosyć i zamierzają odwołać. Czy chodzi o to, że jak sam twierdzi, jest niewygodny dla Prezydenta? Czy tylko o 350 złotych diety więcej. Radny już w poprzedniej kadencji dał się poznać, jako główny samorządowy śledczy. Badał nawet kaloryczność węgla w spółce ZGC. Usilnie poszukiwał nieprawidłowości w TTBS, a następnie próbował załatwiać mieszkania dla własnych kłopotliwych lokatorów. Analiza aktywności radnego z ubiegłej kadencji pokazuje dużą liczbę interpelacji i małą liczbę konkretnych i merytorycznych wniosków.
ReklamaSklep Medyczny Tomaszów Maz.
Reklama
Walentynkowe Ale Kino Walentynkowe Ale Kino Tuż przed walentynkami Miejskie Centrum Kultury w Tomaszowie Mazowieckim zaprasza do sali kinowej Kitka w MCK Tkacz na czarną komedię "Tylko kochankowie przeżyją". Będzie romantycznie, ale i trochę strasznie, bo tytułowi kochankowie, to... para wampirów. Projekcja odbędzie się 12 lutego o godz. 18. Bohaterowie „Tylko kochankowie przeżyją” to wampiry zmęczone setkami lat życia i zdegustowane tym, jak rozwinął się świat. Nie są jednak typowymi przedstawicielami swojego wymierającego gatunku: wprawdzie żywią się krwią i preferują mrok nocy, ale najważniejsza jest dla nich sztuka, literatura, muzyka – i trwająca od wieków miłość. To wyrafinowani smakosze życia, wytworni dandysi zatopieni w XXI wieku, wciąż pamiętający jednak intensywność romantyzmu.Adam (Hiddleston) jest unikającym rozgłosu i słonecznego światła undergroundowym muzykiem, skrzyżowaniem Syda Barreta i Davida Bowiego z Hamletem. Mieszka w odludnej części Detroit, kolekcjonuje gitary, słucha winyli i tworzy elektroniczną muzykę końca świata. Melancholijną samotność rozjaśnia długo oczekiwany przyjazd jego ukochanej, Ewy (Swinton). Razem jeżdżą nocami po wyludnionym Detroit w hipnotycznym rytmie muzyki, celebrując każdą spędzaną razem chwilę. Jednak spokojne życie zakochanej pary zostanie wystawione na próbę, kiedy niezapowiedzianie dołączy do nich nieobliczalna i wygłodniała siostra Ewy – Ava (Wasikowska).Film Jima Jarmuscha to pytanie o nieśmiertelność, o siłę uczucia i moc obietnic w obliczu nieskończenie płynącego czasu. Piękne, wysmakowane zdjęcia nocnych miast w połączeniu z atmosferą melancholii, mroczną muzyką Black Rebel Motorcycle Club, ale i charakterystycznym dla Jarmuscha wyrafinowanym, subtelnym humorem, dają w efekcie stylową, dekadencką perełkę. (Opis filmu za Gutek Film.)Bilety w cenie 10 zł jak zawsze można kupić w sekretariacie Miejskiego Centrum Kultury przy pl. Kościuszki 18 lub online przez serwis Biletyna.pl (https://biletyna.pl/film/Sala-Kinowa-KiTKA-Cykl-ALE-KINO-Tylko-kochankowie-przezyja/Tomaszow-Mazowiecki). Zapraszamy. Data rozpoczęcia wydarzenia: 12.02.2025
Reklama
Reklama
Skarpetki zdrowotne z przędzy bawełnianej ze srebrem Skarpetki zdrowotne z przędzy bawełnianej ze srebrem Skarpetki nieuciskające DEOMED Cotton Silver to komfortowe skarpetki zdrowotne wykonane z naturalnej przędzy bawełnianej z dodatkiem jonów srebra. Skarpety ze srebrem Deomed Cotton Silver mogą dzięki temu służyć jako naturalne wsparcie w profilaktyce i leczeniu różnych schorzeń stóp i nóg!DEOMED Cotton Silver to skarpety bezuciskowe, które posiadają duży udział naturalnych włókien bawełnianych najwyższej jakości. Są dzięki temu bardzo miękkie, przyjemne w dotyku i przewiewne.Skarpetki nieuciskające posiadają także dodatek specjalnych włókien PROLEN®Siltex z jonami srebra. Dzięki temu skarpetki Cotton Silver posiadają właściwości antybakteryjne oraz antygrzybicze. Skarpetki ze srebrem redukują nieprzyjemne zapachy – można korzystać z nich komfortowo przez cały dzień.Ze względu na specjalną konstrukcję oraz dodatek elastycznych włókien są to również skarpetki bezuciskowe i bezszwowe. Dobrze przylegają do nóg, ale nie powodują nadmiernego nacisku oraz otarć. Dzięki temu te skarpety nieuciskające rekomendowane są dla osób chorych na cukrzycę, jako profilaktyka stopy cukrzycowej. Nie zaburzają przepływu krwi, dlatego też zapewniają pełen komfort przy problemach z krążeniem w nogach oraz przy opuchnięciu stóp i nóg.Skarpetki DEOMED Cotton Silver są dostępne w wielu kolorach oraz rozmiarach do wyboru.Dzięki swoim właściwościom bawełniane skarpetki DEOMED Cotton Silver z dodatkiem jonów srebra to doskonały wybór dla wielu osób, dla których liczy się zdrowie i maksymalny komfort na co dzień.Z pełną ofertą możecie zapoznać się odwiedzając nasz punkt zaopatrzenia medycznegoTomaszów Mazowiecki ul. Słowackiego 4Oferujemy atrakcyjne rabaty dla stałych klientów Honorujemy Tomaszowską Kartę Seniora 
Reklama
Kto zostanie nowym dyrektorem lub dyrektorką w TCZ? Borowski definitywnie odchodzi Kto zostanie nowym dyrektorem lub dyrektorką w TCZ? Borowski definitywnie odchodzi Kolejna osoba odchodzi ze szpitala. Już czwarta. Tym razem jest to Konrad Borowski, dyrektor ds. pielęgniarstwa w Tomaszowskim Centrum Zdrowia. Złożył już wypowiedzenie i obecnie przebywa na urlopie. Jak sam twierdzi na chwilę obecną nie widzi możliwości współpracy zarówno z Prezesem szpitala, jak i Starostą Mariuszem Węgrzynowskim. Pojawia się więc wakat na kolejne stanowisko. Kto je zajmie. Od dłuższego czasu mówi się o tym, że Starosta na tę funkcję chce powołać bliską mu politycznie Ewę Kaczmarek zastępca Pielęgniarki Koordynującej Oddz. Chorób Wewnętrznych. Na liście nazwisk pojawia się też córka radnego Szczepana Goski, która zdaniem pracowników TCZ ma zostać umieszczona w roli odchodzącego Borowskiego lub osoby koordynującej tomaszowskie ratownictwo medyczne. Zapewne wkrótce dowiemy się czy pogłoski ze szpitalnych korytarzy się potwierdzą. W ten sposób pełnię odpowiedzialności nad szpitalem przejmuje "ośrodek decyzyjny" w postaci Mariusza Węgrzynowskiego oraz Adrian Witczak, którego w spółce reprezentuje prokurent Glimasiński. Otwarte zostaje pytanie: kto następny: dyrektor - główna księgowa Alina Jodłowska? Z całą pewnością zostaną dyrektorzy, którzy sami nie wiedzą co w spółce robią.Węgrzynowski pozbył się Prezesa, bo szukał ośrodka decyzyjnego Węgrzynowski pozbył się Prezesa, bo szukał ośrodka decyzyjnego Wczorajsza sesja Rady Powiatu Tomaszowskiego zawierała co prawda tylko jeden punkt merytoryczny, ale dyskusja (jeśli można ją tak nazwać) trwa ponad 3 godziny. Jak opisać, to co się działo, by oddzielić własne opinie od prezentacji zdarzeń? Jest to w moim przypadku niezwykle trudne ponieważ sam byłem aktywnym ich uczestnikiem. Dlatego czytelnicy będą mieli możliwość przeczytania dwóch tekstów. Jeden z subiektywną oceną, w formie felietonu, mojego autorstwa. Drugi współpracującej z portalem dziennikarki. Gotowi?
Córki partyjnych kolegów zawsze znajdą pracę w Starostwie Córki partyjnych kolegów zawsze znajdą pracę w Starostwie Od kilku lat głośno krytykowana jest polityka kadrowa Starosty Mariusza Węgrzynowskiego. Mówi się nawet, że przerost zatrudnienia sięga ok 100 osób przy równoczesnym niedoborze profesjonalnej kadry urzędniczej wyspecjalizowanej w zakresie budownictwa, geodezji, gospodarowania nieruchomościami itd. Piotr Kagankiewicz szacuje, że nadmierne wydatki sięgają nawet czterech milionów złotych. Kolejne umowy miały być podpisywane z początkiem tego roku, a więc kolejne setki tysięcy złotych. Zatrudnienie znajdują członkowie rodzin polityków PiS. Dla przykładu do Wydziału Promocji trafiła córka wójta gminy Będków, Dariusza Misztala, podobnie jak Mariusz Węgrzynowski działacza PiS oraz bliskiej osoby Antoniego Macierewicza. Wójt w ubiegłej kadencji zatrudniał z kolei radnych przyjaznych Staroście. Informacja o tym, co robi konkretnie dany pracownik, okazała się być najbardziej strzeżoną przez wójta tajemnicą. Promocja pęka w szwach. Pracuje w niej kilka osób więcej niż 10 lat temu. Czy jakieś efekty działania można uznać za spektakularne? Chyba tak. Należą do nich niespotykane nigdzie indziej zakupy dewocjonaliówUmorzenie w sprawie Misiewicza bez poważnych zastrzeżeń. W tle prezydent Tomaszowa i jego małżonka Umorzenie w sprawie Misiewicza bez poważnych zastrzeżeń. W tle prezydent Tomaszowa i jego małżonka Prokuratura Okręgowa w Piotrkowie w 2016 roku wszczęła śledztwo w sprawie Bartłomieja Misiewicza, byłego rzecznika Ministerstwa Obrony Narodowej i szefa gabinetu politycznego szefa MON Antoniego Macierewicza. Sprawa dotyczyła tego, że 30 sierpnia tamtego roku w bełchatowskim starostwie podopieczny Antoniego Macierewicza miał obiecywać dobrze płatną pracę powiatowym radnym Platformy Obywatelskiej, w zamian za ich poparcie w głosowaniu nad powołaniem wicestarosty bełchatowskiego.
Reklama
Reklama
Reklama
Napisz do nas
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama