„Natura, przyroda – w najszerszym znaczeniu to wszechświat, rzeczywistość. Termin ten obejmuje także zjawiska fizyczne oraz życie – bez uwzględnienia wytworów i oddziaływania ludzi” (Wikipedia)
„Kultura, czyli cywilizacja, jest to złożona całość, która obejmuje wiedzę, wierzenia, sztukę, moralność, prawa, obyczaje oraz inne zdolności i nawyki nabyte przez ludzi jako członków społeczeństwa.” (Edward Taylor)
„ Sztuka – dziedzina działalności ludzkiej uprawiana przez artystów. Nie istnieje jedna spójna, ogólnie przyjęta definicja sztuki, gdyż jej granice są redefiniowane w sposób ciągły, w każdej chwili może pojawić się dzieło, które w arbitralnie przyjętej, domkniętej definicji się nie mieści. Sztuka spełnia rozmaite funkcje, m.in. estetyczne, społeczne, dydaktyczne, terapeutyczne, jednak nie stanowią one o jej istocie. Sztuka narodziła się wraz z rozwojem cywilizacji ludzkiej. Można przypuszczać, że na początku pełniła przede wszystkim funkcję związaną z obrzędami magicznymi, którą zachowała u ludów pierwotnych. (Wikipedia)
Jak świat światem, a filozofowie – filozofami, mądrzy i przemądrzali, dyskutując na temat natury i kultury, często sobie te pojęcia przeciwstawiali. Istnieją również sądy zmierzające do kompromisu, mówiące o tym, że człowiek, jako że jest częścią natury, jest tworem tej natury. Kultura natomiast to jest wszystko, co człowiek wytworzył. W tym sensie kultura nie jest antagonistką natury - jest jej koniecznym rezultatem.
Ale to tylko tytułem wstępu. Miało być o szkołach mojego życia. Za kolejną taką szkołę uważam doświadczenia, jakie odebrałem w pierwszych latach mojej tak zwanej działalności zawodowej, tego etapu, kiedy już znikąd pomocy i należy skupić się na takim podejściu do życia, by je przeżyć w miarę godnie i na własny rachunek. Może bardziej za wstęp do mojej szkoły życia uważam pracę w kilku instytucjach kultury mojego miasta.
Był rok 1969, miałem 21 lat, w kieszeni dyplom nauczyciela języka polskiego i zero doświadczenia w jakiejkolwiek pracy. Pierwsze co zrobiłem, to odwiedziłem Wydział Oświaty, czy Inspektorat Oświaty, niepotrzebne skreślić. Słodziutki jak cukierek pan inspektor (jakieś ptaszysko miał w nazwisku) przyjął mnie uściskiem dłoni i posadził w fotelu. Po dziesięciu minutach opuszczałem jego gabinet pouczony w sposób nie pozostawiający złudzeń, że w tym fachu nie mam w Tomaszowie szans na znalezienie pracy. Poczłapałem do Wydziału Kultury U.M. Chyba ktoś mnie tam polecił. Kierownik (także jakieś elementy ptaka miał w nazwisku) przyjął mnie nie mniej dziarsko jak pan Ptak od oświaty. Ale tutaj już coś niecoś ugrałem. Dostałem etat instruktora oświatowego w Miejskim Ośrodku Kultury z pensją tysiąca dwustu złotych. Na początek – pocieszył mnie ten maleńki, korpulentny paniczyk ubrany w niebieski garniturek i białą koszulę zdobną czerwoną muszką w białe grochy. Od razu powiem, bo później mogę zapomnieć, że wystarczało mi tego uposażenia na średnio dziesięć dni przetrwania.
Byłem żonaty, miałem małe dziecko, mieszkałem u teściów i nic w tym nie było dziwnego dla nikogo, nawet dla mnie samego, bo tak żyło większość młodych małżeństw. Wtedy. I jestem zdziwiony do szaleństwa, że dzisiaj, po czterdziestu czterech latach od tamtych czasów, taplający się w ukochanej wolności, rządzeni przez ludzi których sami wybrali na wodzów narodu, młodzi ludzie w moim mieście żyją – nie – oni egzystują w podobny co ja wtedy sposób, z tym że ja mam usprawiedliwienie, liche bo liche, ale zawsze. Bo ja tak żyłem w czasach siermiężnej komuny, kiedy narodem rządzili namiestnicy obcego mocarstwa. Oni zaś w wolnym kraju, w ustroju o którym my mogliśmy tylko pomarzyć – w przez ich dziadów i ojców wywalczonym z poświęceniem kapitalizmie.
Pan kierownik jeździł niebieściutkim zaporożcem, zwanym przez zawistnych ludzi „samochodem – widmo” z powodu niemożności zogniskowania za kierownicą postaci kierowcy. Autko poruszało się po równych jeszcze wtedy nawierzchniach ulic naszego miasta bardzo dostojnie, lecz jakby samo. No dobrze, czubek kapelusza pana kierownika można było zobaczyć, jeśli się nie było akurat złośliwym. Ja nie byłem. Pan kierownik szybko to wyczuł i podjął próby uczynienia ze mnie swojego sojusznika, czyli tak zwane „ucho”. Cały majątek MOK-u zlokalizowany był wtedy w kilku pokoikach na zapleczu Muszli Koncertowej w parku XX–lecia PRL-u, obecnie Parku Solidarności. Mieściła się tam nawet spora biblioteka oraz biurka: kierownika, instruktora muzycznego i instruktora oświatowego i bibliotekarki. Moim szefem był uroczy, operatywny i zdolny człowiek. Bezpośredni, pomocny i towarzyski. Ta towarzyskość była widocznie największym cierniem w oku kierownika Wydziału Kultury. W kulturze, jak to w kulturze, wszystko kręciło się wokół organizacji imprez. Bywało, a należało to do etykiety i obowiązku, wychylić z jakimś mniej lub bardziej znanym i szlachetnym artystą lampkę wina, lub „kieliszek chleba”. Nie powiem, żeby często, nie powiem, że codziennie, w każdym razie kierownik podejrzewał Szefa (tak zwracaliśmy się wszyscy do najlepszego mojego szefa ever) o to, że jest koneserem mocnawych trunków. Był, czy nie był, nieważne. Ja byłem. Dlatego właśnie nie mogłem się nadziwić kierownikowi W.K., że kiedy mnie wzywał na dywanik w celu wymuszenia na mnie „sprzedania” Szefa, nigdy nie zorientował się, że człowiek któremu zaufał, czyli ja, ma w organizmie już kilka promili. Na insynuacje o rzekomych upodobaniach Szefa odpowiadałem ze świętym oburzeniem, że to nieprawda, względnie że to jest potwarz. Pan kierownik nie odpuszczał, tylko kusił mnie i wabił mirażami zastąpienia szefa MOK-u moją osobą w bardzo szybkim czasie oraz osiągnięcia szczytów kariery urzędniczej zaraz potem. Pękałem ze śmiechu śmiechem wewnętrznym.
W MOK-u przytrzymano mnie jakieś dwa lata, a potem sprzedano do Muzeum. Pod opieką wspaniałego małżeństwa dyrektorów, ludzi pochłoniętych do cna muzealnictwem (ptaki znowu mnie prześladowały) pracowałem tam w charakterze technika muzealnego. Do obowiązków moich należało wyklepywanie na starej maszynie do pisania wizytówek eksponatów. W przerwach pomiędzy tym usypiającym zajęciem oprowadzałem po ekspozycjach wycieczki. Nauczyłem się na pamięć zmyślonych historii o miejscowych komunistycznych „bohaterach” oraz o prawdziwej do bólu historii połączenia się powojennych partii politycznych w tę najdoskonalszą – PZPR. Recytowałem wyuczone brednie, a kiedy widziałem i czułem, że męczennicy zasypiają, windowałem się na górę. Zdarzało się, że na najwyższym pięterku mieliśmy z Jurkiem, kolegą nie tylko z pracy, ukrytą w fałdach sukmany chłopa opoczyńskiego butelkę wina marki Wino. Bywało, że konsumowaliśmy ten rarytas pod palec.
Później oddelegowano mnie do obsługi wyremontowanego zabytku - Galerii pod Arkadami – oddanej we władanie Muzeum kawiarni i galerii obrazów, przerobionej z autentycznej zabytkowej Końskiej Jatki. Był tutaj i punkt spożywczy Ruchu, serwujący kawę i herbatę. Do moich obowiązków należało organizowanie wystaw, przygotowywanie i prowadzenie wernisaży, zapraszanie i prezentacja wybitnych pisarzy i innych artystów. Życie toczyło się dosyć leniwie. Pewnego razu wezwał mnie sam pan kierownik Wydziału Kultury i zaproponował awans. Czym ja sobie zasłużyłem, nie pamiętam, na pewno nie tym, do czego namawiał mnie kiedyś ów pan, o czym wcześniej wspomniałem. W każdym razie z dnia na dzień uczynił mnie kierownikiem Klubu Spółdzielni Mieszkaniowej „Przodownik”, mieszczącego się w rozległym budynku przy ulicy Bartosza Głowackiego. Zarabiałem już dużo więcej, a do roboty miałem o wiele mniej. Wszystkie imprezy były zaplanowane przez kierownika Wydziału Kultury, który nie dawał nikomu innemu dostępu do ich załatwiania. Dopiero po latach dowiedziałem się, dlaczego. Wspomnę tylko, że coś na rzeczy i do tego miała instytucja o nazwie ZAiKS.
I być może moje życie zawodowe toczyłoby się, jak to w kulturze - od imprezy do imprezy, gdyby nie jedna wizyta. Pewnego słonecznego lipcowego dnia zawitał do mnie Adek Drabiński, mój stary przyjaciel, a jednocześnie całkiem przypadkowo odwiedził mnie w miejscu pracy mój najstarszy brat Zdzisław. Coś tam ze sobą przynieśli. Od słowa do słowa rozmowy nasze stawały się coraz bardziej ciekawe, tematy się rozwijały, a najbardziej zaciekle rozprawiał Zdzisio z Adkiem na temat literatury, tej starszej i tej współczesnej. Panowie dopiero co się poznali, ale od razu bardzo się polubili. Nie wiadomo jak i kiedy opuściliśmy lokal Klubu, co – jak się potem okazało miało znaczyć, że ja porzuciłem pracę. Dyskusje na tematy literackie, potem muzyczne, na koniec o malarstwie, wydawały się nie mieć końca. Zeszło nam dzionków parę, to trzeba przyznać i kiedy wreszcie okazało się, że musimy wrócić do rzeczywistości, każdy udał się w swoją stronę. Ja już podejrzewałem, i słusznie, że do pracy mogę wrócić jedynie z prośbą o zwolnienie. Ówczesny prezes Spółdzielni poszedł mi na rękę i nie robił kłopotów. Wziąłem zaległy urlop i już postanowiłem szukać pracy, kiedy praca znalazła mnie. Dyrektor Szkoły Specjalnej (ten miał coś z ryby w nazwisku, chyba że śledź to nie ryba) zaproponował mi posadę wychowawcy internatu. Złożyłem podanie i udałem się z rodziną na wczasy. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po wakacjach zgłosiłem się do pracy i ten sam dyrektor, w stanie wskazującym na spożycie nie tylko że mnie nie rozpoznał, ale uparcie przysięgał, że nigdy nie widział na oczy ani mnie, ani mojego podania o pracę. Zapadając w letarg w skórzanym fotelu, wachlujący się kopią zaakceptowanego i potwierdzonego w sekretariacie mojego podania o pracę sprzed dwóch miesięcy, wyprosił mnie z gabinetu. Poszedłem w dal siną, ja, bezrobotny. Teraz to mogę się z tego najwyżej obśmiać. Ale wtedy…ale, ale…ale od czego ja mam mojego bohatera literackiego, Bazyla, który tak opowiada w „Akademii Politury”:
„Tamtego ranka Joasia przyniosła mi całkiem nową wiadomość, która powinna wywołać u mnie radość, ale nie wywołała. „Zakład Poprawczy w Szyszkowicach poszukuje wychowawców!” - wyczytała w „Głosie Robotniczym”. Nie miałem wyboru, musiałem spróbować szczęścia tam, gdzie jeszcze mnie przedtem nie było. Pojechałem do Sądu Wojewódzkiego w Łodzi i złożyłem papiery. Nikt tam mnie o nic nie pytał. Po krótkiej rozmowie wyglądali na zadowolonych. Gratulowali decyzji, ściskając moje ręce. Dali wskazówki, jak mam się dostać do zakładu. Prawie wypchnęli mnie za drzwi. Trzeba było się wtedy od razu domyślić, dlaczego byli tacy uprzejmi. Czarne chmury zbierały się nad miastem, kiedy wsiadałem do tramwaju nr 43, by dojechać nim do Szyszkowic. W miarę zbliżania się do celu pogoda ulegała stopniowo przemianie. Kiedy po więcej niż półgodzinnym telepaniu po wsiach wagoniki zatrzymały się zgrzytliwie na krańcówce, świeciło już słońce. Uznałem to za dobry omen i z dziarską miną wkroczyłem w nowe życie.
Był piękny, październikowy dzień, ciepło jak w lecie. Wielki, zbudowany na planie krzyża, trzypiętrowy budynek tonął we wszystkich tonacjach kolorów jesiennych liści, pokrywających jeszcze gęsto stare drzewa parku. Miejsce wyglądałoby całkiem sielankowo, gdyby nie wysoka siatka otaczająca teren, zwieńczona na szczycie kłębami drutu kolczastego. Wartownik w czarnym mundurze sprawdził moje papiery i spojrzał mi ostro w oczy, kiedy ze złośliwą satysfakcją pytał:
- A pan to do nas na długo?
Zignorowałem to dziwne pytanie. Rozglądałem się wokół ciekawie. Przede mną rozciągał się rozległy staw ze spokojną wodą. Pod wielką tablicą informującą, że łapanie ryb jest tu surowo zabronione, siedział facet na oko po trzydziestce i łapał ryby. Podszedłem do niego bliżej, ten jednak długo nie odrywał oczu od spławika. W końcu strzyknął śliną i spojrzał na mnie, do góry: oczy zimne, żółte jak u węża, współgrały znakomicie z żółtym sztucznym zębem, ozdobą wyszczerzonego, cynicznego uśmieszku.
- Pan chce u mnie pracować - stwierdził raczej, niż zapytał. No, panie, optymiści próbują. Paliński jestem, kierownik internatu w tym bajzlu. Siadaj pan.
Usiadłem na trawie. Opowiedział mi trochę o instytucji, w której pracował już osiem lat. Z beznamiętnej relacji dowiedziałem się, że brakuje tu wychowawców, bo mimo wysokiego dodatku za trudną i niebezpieczną pracę ludzie jak szybko przychodzą, tak jeszcze szybciej odchodzą. Dowiedziałem się, że ten poprawczak prowadzi obostrzony rygor, szkołę podstawową i zawodową, oraz przysposabia dzieci do zawodów ślusarza, tokarza i murarza. Tak się wyraził: „dzieci”, ale kiedy wypowiadał to słowo, miał dziwnie zacięty wyraz twarzy. To urodzeni kryminaliści i nie wolno się z nimi cackać, bo wlezą na głowę. I nasrają na nią. To zdanie powtórzył kilka razy. Ci złodzieje dzielą się na gitów i frajerów. Kiedy wymawiał słowo „złodzieje”, jego twarz zakwitła rozmarzonym uśmieszkiem, a żółty ząb mienił się słonecznymi refleksami. Wprowadzał mnie jeszcze dosyć długo w zawiłe problemy odpowiedzialności zawodowej i materialnej, ale ja już go nie słuchałem, poruszony nagłą zmianą wyrazu jego oblicza. Bo raptem Paliński wywołał całkiem nowy, rozanielony, przepełniony miłością grymas na swojej iście traperskiej twarzy, gdy razem ze mną obserwował następującą scenkę.
Wydeptaną dróżką, z głębi parku, maszerowali młodzi ludzie w wieku pomiędzy szesnastym a dwudziestym rokiem życia. Ubrani w jednakowe, brązowego koloru garnitury firmy „Odra”, niektóre nowe, inne mocno sfatygowane, szli wyraźnie rozbawieni. Pomiędzy nimi plątał się człowieczek w wieku około lat pięćdziesięciu, niziutki, z zadartą dumnie do góry głową. Wyglądał jak kogucik wśród dorosłych kogutów. Biegał niestrudzenie między chłopakami, próbując ustawić ich w kolumnę marszową, ale mu się to nie udawało, gdyż stosowali oni aż do znudzenia prosty manewr: kiedy zdołał ustawić ich na początku kolumny, rozłaził mu się koniec i na odwrót, w nieskończoność. Zirytowany, zaczął w końcu wykrzykiwać falsecikiem: „Bacz -ność! Baczność! Baczność!”, ale efektem tego popiskiwania był tylko gromki śmiech niewdzięczników. Aż naraz wszyscy ujrzeli kierownika internatu, wyrównali więc szyk i przycichli.
- Przysięgał się, że jest urodzonym wychowawcą, dupek. - Strzyknął śliną kierownik internatu i dodał: - Ten facecik to emerytowany major z wojska. Trzeba przyznać, że wybiegany dobrze. Taki chłam nam tu przysyłają”.
Nie ma co, nieźle się wpakowałem, przemknęło mi po głowie. Ale nie widząc innego wyjścia, w obliczu śmierci głodowej rodziny, postanowiłem grać dalej”.
Jak się rzekło, kultura nie jest antagonistką natury. Także w moim życiu była tylko koniecznym jej rezultatem.
Napisz komentarz
Komentarze