Nie masz granicy szczęścia, gdy tworzy się epoka:
Płucom oddech szeroki, młodym droga szeroka,
Przyszłość należy do tych, czyja wola niezłomna,
Drogę wskazał nam Stalin - chwała mu wiekopomna!
Świat nowy budujemy od podstaw, od podwalin -
Sta - lin! Sta - lin! Sta - lin!!!
(Jan Brzechwa – Nowa Huta)
Ten świetny bajkopisarz dla dzieci miał w swym życiorysie haniebne 10 lat pierwszego okresu powojennego, kiedy "najdziksze wyprawiał swawole" w ohydnym stalinowskim duchu. Nie chodzi o kilka, lecz o paręset wierszy i satyr, zebranych w aż 8 tomach. (J.R.Nowak)
Stosunek do służby wojskowej (także: stosunek do powszechnego obowiązku obrony RP (Rzeczypospolitej Polskiej)) – wyrażenie prawne określające odniesienie obywatela polskiego podlegającego poborowi do czynnej służby wojskowej. Termin: „uregulowany stosunek do służby wojskowej” oznaczał zwykle, że obywatel polski służył w wojsku, odbył obowiązkowe przeszkolenie wojskowe bądź przeszkolenie wojskowe studentów i Wojsko Polskie (jako instytucja) dalej nie rościło sobie w stosunku do niego praw wynikających z obowiązku stawienia się do poboru lub na przeszkolenie. Ostatni pobór do wojska odbył się w roku 2008, a ostatnie wcielenie do wojska w ramach tego poboru od 2 do 4 grudnia 2008. Później poborów nie było, ponieważ 9 stycznia 2009 r. Sejm dokonał nowelizacji odpowiedniej ustawy (obowiązuje od 11 lutego 2009 r.). Zwolnienie z zasadniczej służby wojskowej ostatnich poborowych odbyło się w sierpniu 2009 r. (Wikipedia)
Oprócz kilku zuchów, którzy zdecydowali się świadomie na karierę wojskową i jak czas pokazał, kilku z nich dochrapało się stopni pułkowników a nawet generałów, reszta moich kolegów maturzystów z tomaszowskich szkół średnich na myśl o wojsku dostawała wysypki. Były to czasy, kiedy egzaminy na studia były dosyć trudne, ale „władza ludowa”, chyba dla podkreślenia tej swojej „ludowości” zrobiła ułatwienia dla kandydatów zdolnych do wykazania pochodzenia robotniczego lub chłopskiego, wprowadzając tak zwane punkty za pochodzenie. Kto takie pochodzenie mógł mieć? Moim zdaniem wszyscy mieli, a jak nie mieli, to sobie załatwili. Wiadomą rzeczą było przecież, że przedstawicieli arystokracji, szlachty czy przedwojennej inteligencji w powojennej Polsce może i trochę się uchowało, ale nie zapominajmy, jak bardzo okupanci niemieccy i radzieccy zadbali o to, żeby ich zostało jak najmniej. Ci, co przezyli, niezbyt chętnie się do pochodzenia przyznawali. Jasne, że wśród nas byli i tacy, których rodzice wykonywali zawody, na podstawie których przynajmniej nazw można było zaliczyć ich do inteligencji. Ale najnowszą grupę nowej inteligencji mieliśmy stanowić w przyszłości my, obecni maturzyści i przyszli (na razie niedoszli) studenci.
Moje aspiracje, żeby skończyć polonistykę i w przyszłości być - nie, nie nauczycielem języka polskiego, tylko dziennikarzem, a najlepiej – pisarzem, uzasadniał choćby fakt, że mój brat Tadeusz od dwóch lat z powodzeniem studiował ten kierunek na Uniwersytecie Warszawskim, a w przyszłości miał być, i został – cenionym dziennikarzem, po ukończeniu elitarnego podyplomowego Studium Dziennikarskiego na tej samej uczelni.
Już na jakieś dwa lata przed maturą moje zainteresowania skierowane były na pochłanianie ogromnej ilości lektur, śledzenie wydarzeń literackich a szerzej – kulturalnych w Polsce i marginalnie – na świecie, jako że do świata to my mieliśmy cieniutki dostęp, na skutek jakby nie było zawieszonej samobójczo przez komunę tak zwanej żelaznej kurtyny. Ta kurtyna to nie był żaden żart. Przedrzeć się przez nią czy to fizycznie (paszporty wydawała bezpieka), czy też psychicznie (cenzura, również wydawnictw), to znaczy – intelektualnie, do zadań łatwych nie należało. Kanałami i zrzutami docierała zakazana literatura, szczególnie obszarpane i wystrzępione egzemplarze książek autorów przeklętych, lub dobrze ukrytych pod pseudonimami, wydawane przez księcia Jerzego Giedroycia w paryskiej „Kulturze”. Wielką radość sprawiały nam te książczyny, chociaż niektóre z nich czytane po latach utraciły niestety swój podziemny, konspiracyjny blask.
Tak więc dobrze na oko przygotowany, oczytany i pewny siebie, przystąpiłem do egzaminów na UŁ. Szkoda, że po drodze nastąpiły okoliczności jakby nie za bardzo przewidziane, a z cała pewnością niezaplanowane. Dość, że mimo punktów za autentyczne pochodzenie robotnicze, nie dostałem się. Panika opanowała nie tylko mnie, ale także wielu moich przyjaciół, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Zajrzało nam głęboko w oczy widmo odbycia zasadniczej służby wojskowej. Trzeba było wiać. Nikt przytomny nie chciał „iść w kamasze”. Jedynym ratunkiem był Esen, czyli Studium Nauczycielskie. Szkoła półwyższa, jak określono w oficjalnej nomenklaturze. Wraz z kilkoma kolegami z Tomaszowa zdaliśmy wcale niełatwy egzamin do tej wcale niegłupiej szkoły w Piotrkowie Trybunalskim. Wykładowcami byli tam dobrze wykształceni ludzie z tytułami naukowymi, zajęcia prowadzili na wysokim poziomie i wymagania mieli także niemałe. Nie każdy mógł sprostać, a już na pewno nie wspomniana, wąska grupka tomaszowskich przyszłych inteligentów. Najlepiej (dla mnie) będzie, jeśli o finale „studiowaniu” przez zaledwie jeden semestr na tej uczelni opowie pożyteczny w takich przypadkach Filip Krawiec – bohater mojej powieści „Zupa z Króla”.
„Gaśnica była bardzo ciężka i wymykała mi się z rąk, podobnie jak Lisowaty, który przebiegle wykorzystał moment i już po chwili na czele reszty drugiego roku, dużymi susami, ze straszliwym rykiem pędził w kierunku schodów. Ponieważ gaśnica padając uderzyła zbijakiem o podłogę, zaczęła wyrzucać ogromne ilości śniegu, to ja zacząłem ich gasić. Na całej długości korytarza, po którym goniłem strugami śniegu uciekających intruzów, ze ścian spadały tynki razem z portretami partyjno-rządowych dostojników. Następnego dnia dyrektor wyrzucił ze szkoły wszystkich nas, mieszkańców pokoju numer 9. Zapowiedział przy tym uroczyście, że dopóki on będzie dyrektorem Studium, żaden mężczyzna z Tomaszowa nie będzie przyjęty na tę uczelnię. I podobno słowa dotrzymał.
Był początek grudnia i całkiem biała zima królowała w Tomaszowie, kiedy zawitał w nim syn marnotrawny, czyli ja. Sierota raczej, bo mój tata zmarł już dawno, a mama dopiero przed rokiem. Byłem przeraźliwie sam. Starszy brat odwalał wojsko, jako największy wróg polskiego narodu oraz siła antysocjalistyczna. Wiosną esbecy przebrani za „aktyw robotniczy”, do nieprzytomności pobili go drewnianymi pałkami na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego. Prosto z więziennego szpitala, zawieźli go, podobnie jak wielu innych, na przyspieszoną komisję poborową. A stamtąd do jakiejś zaplutej jednostki wojskowej. „Studenci - do nauki, pisarze - do piór”, darła się wtedy propaganda. No cóż, brat nie potrafił uszanować przywileju studiowania w PRL-u.
Pierwszy dzień wolności przesiedziałem trzęsąc się z zimna w nieopalanym, od dawna opuszczonym, rodzinnym domku. (…) Przed południem wyszedłem na miasto, gdzie spotkałem chłopaków. Rozpoczęły się świąteczne ferie, pozjeżdżali wszyscy na święta. Stali jak dawniej naprzeciwko kościoła i pilnowali kasztana. Lokator, Drab z Hampusem, Owsiok, Elas, Wąż, Clay, Romanek, Kwaśny, Czombe, Bolek, Larry, Dżaki i Eichmann - moi najwięksi przyjaciele. Przelecieliśmy się przez Tomaszowiankę, powtórzyliśmy na Dołku, poprawiliśmy w Tramwaju i tam zrobiło nas się jeszcze więcej. Dołączyliśmy do Ciurajli i dwóch braci Ros, rozpijających półlitrówkę pod lastriko. Wąż nazywał tak zimne nóżki, specjalność zakładu. Mój ty Boże, dużo nas wtedy było, trzeba przyznać. Doczłapał się Toni z pijanym furmanem, który saniami zaprzężonymi w dwa wielkie konie, rozwoził opał. Węgielny właśnie sprzedał na lewo cały wóz towaru i opijał biznes. Po jakimś czasie telepaliśmy się drogą do Spały, wyśpiewując ulubioną piosenkę patriotyczną z repertuaru Claya: - Lance do góry, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń....
Na pokładzie mieliśmy skrzynkę wódki. Nie powiem dokładnie, kto z nami jechał, bo bez przerwy ktoś spadał z tych sań. Prawem doboru naturalnego tylko najsilniejsi dotarli do Spały. Knajpę „Pod Żubrem” jeszcze pamiętałem, resztę nad ranem opowiedziała mi milicja. Aresztowali nas wszystkich tuż pod domem Węgielnego, gdzie dotarły późną nocą mądre szkapy, ciągnące śnieżną nocą przez dystans dziesięciu kilometrów wóz, z dobrze rokującymi młodymi koneserami mocniejszych trunków. Nad ranem pałkarze coś tam ode mnie chcieli, ale ja za bardzo nie kontaktowałem. Wyrzucili mnie z komendy na ulicę, prosto w bielusieńką zaspę. Pobrudzili tylko śnieg”.
Tylko usunąć trochę fikcji literackiej, a reszta już się sama pozgadza. Tak to więc ja, jako świeżo usunięty ze szkoły półwyższej nieborak odebrałem kolejną szkołę życia. Nauka (nauczka), jak się w niedalekiej przyszłości miało okazać, nie poszła w las. Na razie byłem świeżutkim, całkiem bezbronnym kandydatem do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Ale że wojsko jeszcze się o mnie nie upomniało, to siedziałem jak mysz pod miotłą i planowałem ponowne zdawanie na polonistykę UŁ w kolejnym roku. Tylko że troszkę mi się ścieżka życia poplątała. W efekcie pewnych zawirowań natury osobistej za rok wylądowałem znowu nie za bardzo ambitnie, bo na kolejnym Esenie, tym razem w Radomiu.
Pojechaliśmy tam razem z moim przyjacielem, Jankiem Bernatem, zdaliśmy egzaminy i zaczęliśmy studiowanie w celu uzyskania dyplomów nauczycieli: on - języka rosyjskiego, ja - języka polskiego. Dwuletni pobyt w tym uroczym mieście był bardzo przyjemny. Od wojska nie udało się nam uciec całkowicie. Na Esenach odbywało się tak zwane wojskowe szkolenie studentów. Każdego wtorku mieliśmy zajęcia w Studium Wojskowym i tak przez dwa lata rozbieraliśmy i składaliśmy KBKAK, wędrowaliśmy po okolicznych lasach i udawaliśmy żołnierzy, a tak na poważnie, bawiliśmy się w wojsko. Mieliśmy „na stanie” po sztuce broni, po mundurze polowym w ciapki, buty ogólnowojskowe i po czapce rogatywce z orzełkiem bez korony. Dodatkowo, jak żartowaliśmy – każdy z nas miał przy sobie po transzei. Przypomnę trochę wyświechtany dowcip z tego okresu: -Syn pisze z wojska list do matki: „Kochani rodzice, czuje się dobrze, tylko przyślijcie mi dwieście złotych, ponieważ ukradli mi transzeję i muszę ją odkupić”
Na pierwszym roku bawiliśmy się w wojsko. W wakacje, w miesiącu lipcu, żarty się skończyły i wojsko zabrało nas na Obóz Wojskowy do Hrubieszowa żeby się z nami zabawić. Wylądowaliśmy w prawdziwej jednostce wojskowej, gdzie mieliśmy być przez okrągły miesiąc poddawani wojskowej obróbce. Wzięli nas w obroty prawdziwi kaprale i groźni sierżanci. A były to czasy, kiedy prawdziwi robotnicy i prawdziwi żołnierze niekoniecznie kochali studentów, nawet takich jak my - nie za bardzo prawdziwych. Dawali w kość jak należy, a my na początku myśleliśmy, że to żarty. Że się myliliśmy okazało się prędzej niż mogliśmy się spodziewać. Na początku niefrasobliwie podejmowaliśmy próby wciągnięcia tak zwanej kadry w nasze wyrafinowane dowcipy na temat wojska. W dowód uznania kilku naszych wesołków zagoniono do okopywania się do pozycji stojąc w porze obiadu. Kiedy około kolacji wydawało im się, że są gotowi, niejaki kapral Kiciński przeszedł się jakby przypadkiem po równiutkich jak naciągnięty sznur brzegach ich stanowisk i spowodował osunięcie się gleby. Wystarczająco fatalne, żeby dowcipnisie musieli pracować do północy. A i tak szef nie był do końca zadowolony z ich wysiłków.
Mówię wam, fajnie było. Na końcowym egzaminie, czołgający się w maskach słabiej zaprawieni w boju ni to studenci, ni to żołnierze, padali zemdleni jak przysłowiowe muchy. Lipcowe upały nie pomagały nam raczej w atakach na wcześniej upatrzone przez kadrę pozycje. Za to po tym morderczym egzaminie, który jednak wszyscy zaliczyliśmy, pozwoliliśmy sobie na dwa niezbyt chlubne wyczyny. Pierwszym z nich był samowolny, upozorowany atak na z okrzykem: hurra! na maleńką podhrubieszowską wioskę. Cywile pakowali dobytek i wiali jak na wojennych filmach w kartofle, aż się kurzyło. Po drugie, co było zresztą następstwem tego pierwszego, nie dano nam upragnionych przepustek. Nie martwiliśmy się tym zbytnio. Już dawno odkryliśmy bowiem wąską ścieżynę, prowadzącą zakamarkami i zagajnikami prosto do dziury w ogrodzeniu, za którym na cudownej łące pasły się piękne koniki. Na samym końcu tej ścieżki stał samotnie, jakby zrzucony z nieba, zielony kiosk z winem i herbatnikami. Po nabyciu drogą kupna po sztuk trzy „kwacha” na głowę, trójka przyjaciół, w tym autor tego felietonu, rozpoczęła konsumpcję. Kiedy przyszło niechętnie wracać do jednostki, jeden z kolegów z gumki od majtek zrobił sobie po trzy belki. Dwóch szeregowych za fałszywym plutonowym dosyć chwiejnie wmaszerowało na teren z pieśnią ogólnowojskową na ustach („A un do wojska był przynależniony”, w skrócie -„Aundo”), już nie przez jakąś nędzną dziurę, tylko główną bramą. Wartownicy aresztowali tylko tego z gumkami na pagonach.
Ten obóz kompletnie wyostrzył moją czujność w temacie wojsko polskie. Zaraz po powrocie z wakacji tak kombinowałem, żeby na drugim roku za nic nie być zdolnym do służby wojskowej. Efektem tych zabiegów było nabycie drogą kupna wpisu do książeczki wojskowej z upragnioną formułką: „Niezdolny do służby wojskowej w czasie pokoju. Kat. „D”. I na drugim roku miałem wolny każdy wtorek. Dobrze wiedziałem jak go zagospodarować.
Kolejną szkołę mojego życia wreszcie ukończyłem i wręczono mi dyplom nauczyciela języka polskiego. W tym wspaniałym zawodzie pracowałem jednak bardzo krótko. Na całe szczęście, jak mi się teraz wydaje. Praca w tak zwanej kulturze była o wiele ciekawsza, chociaż ja w nią wpadłem niekoniecznie z własnego wyboru.
Napisz komentarz
Komentarze