„Morza szum, ptaków śpiew , złota plaża pośród drzew
Wszystko to, w letnie dni przypomina Ciebie mi, przypomina Ciebie mi
Szłaś przez skwer, z tyłu pies "Głos Wybrzeża" w pysku niósł
Wtedy to pierwszy raz uśmiechnęłaś do mnie się, uśmiechnęłaś do mnie się”
(Czerwone Gitary- Historia jednej znajomości)
Był rok 1966. W konsumowaniu produktów upojnej wiosny oraz jeszcze bardziej upojnych i upalnych początków lata niezmiernie przeszkadzała nam wizja zbliżającej się nieuchronnie jak wyrok śmierci matury. Z tego okresu najlepiej pamiętam dwa przeboje, które odśpiewywaliśmy przy każdej nadarzającej się okazji. Pierwszy, to „Historia jednej znajomości” – hitu jak się okazało hstorycznego i nieśmiertelnego, śpiewanego do dzisiaj nie tylko przez niepotrafiących dorosnąć sześćdziesięciolatków, ale granego i śpiewanego przez współczesne gwiazdy polskiej pop music. Łaziliśmy po Tomaszowie podśpiewując: „Szalalalalalala, a-a-a”, a dorośli ludzie pukali się w czoła, nie za bardzo kumając, co nam dolega.
Drugim hitem matury ’66 był aktualny wtedy przebój Rolling Stonesów „Paint it Black”.
„I see a red door and I want it painted black ,no colors anymore I want them to turn black.
I see the girls walk by dressed in their summer clothes, I have to turn my head until my darkness goes”.
Mimo niezłej znajomości języka angielskiego w całkowicie wolnym tłumaczeniu wychodziło to nam topornie, ale za to swojsko:
„Pomaluj to na czarno szminką numer sześć
Zamaluj to na czarno nie jest ci z tym źle”
„Historia jednej znajomości” ma całkiem niezłą historię. Skupmy się na wspomnieniach Jerzego Kosseli. Wynika z nich, że był on niezwykle uporządkowanym człowiekiem. Przejawiało się to w okresie Niebiesko-Czarnych, a później Czerwonych Gitar między innymi i w tym, że nie rozstawał się z notesem, w którym zapisywał różne pomysły i to nie tylko muzyczne, ale także na przykład organizacyjne, jakieś złote myśli, spostrzeżenia. Oto co zapisał na temat wspomnianego przeboju, o którego historię, rodowód powstania w okresie późniejszym tworzone były legendy, używane na pożytek indywidualnych „potrzeb” postaci związanych z zespołem Czerwone Gitary. Tekścik ten wyjaśnia wszystko:
„Mieszkam w Gdyni, więc nie trudno tam o widok dziewczyny spacerującej nad morzem, a ja akurat zobaczyłem taką, opowiada muzyk. Nie dość, że była bardzo ładna, to jeszcze biegł za nią pies i trzymał w pysku gazetę. Jaką, nie wiem. To mógł być tylko „Głos Wybrzeża”, albo „Gazeta Bałtycka”. Jak się później okazało, „Głos Wybrzeża”, lepiej pasował do muzyki. To „później” nastąpiło w 1965 r. przed pierwszą sesją nagraniową zespołu w Warszawie. Okazało się, że brakuje nam dwóch utworów. Nasz zespół zatrzymywał się tradycyjnie w Domu Chłopa, a ja zamieszkałem w jednym pokoju z Krzyśkiem Klenczonem, żeby coś pokombinować. On miał jakieś gotowe muzyki, więc wieczorami przy gitarze próbowaliśmy zrobić z tego piosenki. No i wyciągnąłem ten mój notes z pomysłami i wydało mi się, że dobrze byłoby tę dziewczynę z psem i gazetą wmontować w jakąś historię, przecież typową dla wakacji, młodzieńczych uczuć. No i jakoś tak wyszło. W ciągu jednej nocy powstały dwie piosenki.
Jak się po latach okazało, Jerzy Kossela zadowolony z tekstu za bardzo nie był. „Po pierwsze mieliśmy bardzo mało czasu, po drugie kłóciłem się z Krzyśkiem o końcówki. Ja chciałem dwusylabowe, bo są bardziej „muzyczne”, on upierał się przy jednosylabowych. Stąd ten „pies”, „szła”, „znów”, „dni”, „mi”. Ale, kto był zwracał uwagę na końcówki. Ważny był klimat. Morze, wakacje, romans. Całości dopełniało charakterystyczne, beatlesowskie „sza-la-la-la-la-la-la-la-lala-la”. Powstał jeden z największych polskich hitów wszechczasów”.
Podobno żony wspomnianych muzyków Czerwonych Gitar do dziś nie potrafią rozstrzygnąć trwającego ponad czterdzieści lat sporu. Jana Kras-Kossela opowiada, jak to każda z nich uważała, że to piosenka o niej i specjalnie dla niej napisana i śpiewana. Natomiast pani Klenczonowa twierdzi, że to przecież kompozycja Krzyśka, więc powstała z myślą o niej. Kosselowa droczy się, że tekst napisał Jurek, więc to ich historia, chociaż tak naprawdę wie dobrze, że wcale tak nie było i wie, że ta dziewczyna z psem to nie ona. I kończy wspominki:„Myślę, że po prostu takie, lub podobne przygody zdarzały się, zdarzają i będą zdarzać każdych wakacji, że coś zaiskrzy, żeby opaść wraz z jesiennymi liśćmi”.
Maturę zdałem całkiem nieźle, mimo kłopotów z matematyką. Nie zaliczyłem egzaminu pisemnego, z powodu spisania zadań z niewłaściwej ściągi. Potem przez dwa tygodnie musiałem zakuwać do ustnego. Nie zapomnę, jak mama to przeżywała. Udaliśmy się nawet do kościoła Św. Antoniego, aby wspólnie pomodlić się za pomyślne zdanie matmy. Widać pomogło, gdyż ustny zaliczyłem na cztery. Polski napisałem na pięć, z historii zostałem lekkomyślnie zwolniony przez profesora Józefa Lenarczyka, ruski zdałem u przemiłej młodej panienki, której nazwiska nie pomnę, ale za to ksywę jak najbardziej. Nazywaliśmy te piękną kobietę po prostu „Cipcia”. I to wszystko w temacie.
No, jednak nie wszystko. Może wspomnę jeszcze, że jednym z tematów na maturze z języka polskiego było omówienie i ustosunkowanie się (koniecznie krytyczne, czyli negatywne) do treści słynnego „Listu – Orędzia – biskupów polskich do biskupów niemieckich”. Był to czas, kiedy ówczesnemu sekretarzowi komunistycznej partii PZPR wszystko zaczynało się walić i palić, w Polsce panowała bieda i ubóstwo, a niezadługo miało być jeszcze gorzej. Kościół wraz z jego przywódcą, Kardynałem Stefanem Wyszyńskim cierpiał prześladowania, a Gomułka walczył z nim jak lew, jakby było o co, więc ten sławetny list spadł mu jakby z nieba, w które i tak nie wierzył.
Wcześniej jeszcze Kościół zapowiadał bardzo uroczyste obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego, licząc jego historię od momentu Chrztu Polski. Obrażone władze, z „łysą pałą” komunistycznego konusa na czele, udawały, że tej rocznicy nie było. Pamiętały za to o celebrowaniu rocznicy forsowania Odry i Nysy Łużyckiej przez agenturalną I Armię Ludowego Wojska Polskiego. Jakby tego było mało, dołożyły jeszcze następne „kontr-uroczystości”, tym razem przypominając poddanym o czterdziestej piątej rocznicy III Powstania Śląskiego. Tłumy ludzi waliły jednak do kościołów.
18 listopada 1965 r. biskupi polscy obecni na II Soborze Watykańskim wystosowali listy do episkopatów 56 krajów z zaproszeniem do udziału w obchodach 1000-lecia Chrztu Polski. W liście do Episkopatu Niemiec, podpisanym przez 36 biskupów polskich, znajdują się znamienne słowa przebaczenia i prośba o przebaczenie. Słynny fragment listu polskich biskupów brzmiał tak:
„W tym jak najbardziej chrześcijańskim ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie. A jeśli Wy - biskupi niemieccy i Ojcowie Soboru po bratersku wyciągnięte ręce ujmiecie, to wtedy dopiero będziemy mogli ze spokojnym sumieniem obchodzić nasze Millennium w sposób całkowicie chrześcijański". Biskupi niemieccy odpowiedzieli 5 grudnia 1965 r.: „Wiele okropności doznał polski naród od Niemców i w imieniu niemieckiego narodu. Wiemy, że dźwigać musimy skutki wojny, ciężkie również dla naszego kraju (...) Jesteśmy wdzięczni za to, że w obliczu milionowych ofiar polskich owych czasów pamięta się o tych Niemcach, którzy opierali się demonowi i w wielu wypadkach oddawali za to swoje życie (...) Tak więc i my prosimy o zapomnienie, więcej, prosimy o przebaczenie. Zapomnienie jest sprawą ludzką, natomiast prośba o przebaczenie jest apelem skierowanym do tego, który doznał krzywdy, by spojrzał na tę krzywdę miłosiernym okiem Boga i wyraził zgodę na nowy początek. (...) Z braterskim szacunkiem przyjmujemy wyciągnięte dłonie"
Wymiana listów spowodowała histeryczną reakcję komunistycznych władz, które upatrywały w tym szansę zdyskredytowania Episkopatu w oczach Polaków. Rozpoczęła się agresywna kampania, której towarzyszyły hasła „Nie przebaczamy” i „Precz ze zdrajcami ojczyzny”. Kardynał Wyszyński w ramach represji po raz pierwszy od 1956 r. nie otrzymał paszportu i nie mógł uczestniczyć w otwarciu uroczystości milenijnych w Rzymie.
Po latach, a właściwie do dzisiaj, profesor Lenarczyk żałuje, że postawił mi wtedy piątkę zwalniającą w tamtych czasach z egzaminu, upatrując w tym fakcie moje późniejsze potknięcie podczas egzaminów na polonistykę Uniwersytetu Łódzkiego. I nie da sobie wyperswadować, że przyczyny były zgoła inne. Jakie, niech wyjaśni fragment tekstu, dla usprawiedliwienia włożonego przeze mnie w usta bohatera mojej książki „Zupa z Króla”, Filipka Krawca, który przeżył (ledwo) podobne „zdawanie egzaminów” co ja:
- „Wszystko to, w letnie dni, przypomina ciebie miiiiiiiiiiiiii!” - darliśmy się jak potępieńcy w pociągu pędzącym z Tomaszowa przez Koluszki do Łodzi. Tyka i Lokator, cudowne dzieci bogatych rodziców, ulokowali się w hotelu „Polonia”, naprzeciwko Dworca Fabrycznego. Pozostali, w tym i ja, mieliśmy rezerwację w akademiku imienia bohaterskiego, czarnego męczennika, który oddał życie za komunę. Ale nie w tym rzecz. Na dworcu byliśmy już porządnie wstawieni. Inaugurację egzaminów poprzedziliśmy libacją w pokoju hotelowym kolegów. Mieli ze sobą walizkę pełną wódki. Bez żadnej przesady. Byli przekonani, że wystarczy im zapasów na całe egzaminy. - Nadzieja matką głupich i studentów - głosiło modne wtedy porzekadło. Dla nas okazało się prawdziwe tylko w pierwszym członie. Wracaliśmy do akademika tramwajem. Na Lumumbowie rosło jeszcze wtedy żyto. Ogromne pole wysokiego, zielonego żyta, otaczało jak okiem sięgnąć studenckie osiedle. Zanim jednak tam dotarliśmy, zapragnąłem zapalić cygaro. W kiosku obok przystanku dokonałem zakupu, a w związku z tym przegapiłem tramwaj, do którego już jakoś zdążyli się wtoczyć moi kompani. Dogoniłem pojazd, wskoczyłem na stopień, ale nie zdołałem złapać uchwytu. Na oczach przerażonych pasażerów wyleciałem z wehikułu na tory. Upadłem na plecy, przekoziołkowałem. Upadek tylko nieco przywrócił mnie do stanu trzeźwości. Leżałem na plecach jak bezbronny chrząszcz, wymachując nogami. Przerażony, wpatrywałem się w najeżdżającą na mnie przyczepę. Śmierć zajrzała w moje oczy uśmiechając się szyderczym, złowrogim uśmieszkiem. Ale za nią zobaczyłem nagle wysoką, świetlistą postać, wyciągającą do mnie białą jak śnieg dłoń. Oślepłem od nagłego błysku, a razem z gwałtownym szarpnięciem poczułem straszliwy uścisk dłoni, jak porażające kopnięcie prądem. Prawa dłoń zdrętwiała mi całkowicie, kiedy sam nie wiedząc jak i kiedy, z powrotem wskakiwałem do rozpędzonego na dobre tramwaju, tym razem z pełnym sukcesem. Odbierałem gratulacje pijanych kolegów, ale cały czas miałem przed oczyma tamtą świetlistą postać. Widziałem tylko otwierające się japy wrzeszczących na mnie przerażonych pasażerów. Nic nie słyszałem; upadek, a może to tajemnicze porażenie, odebrały mi na jakiś czas słuch. Z trudem wytoczyliśmy się z tramwaju na końcowym przystanku. Byliśmy bardzo pijani. Szliśmy przez wysokie żyto, długo, aż utraciliśmy poczucie rzeczywistości, jak dzieci zagubione we mgle. Co chwila ktoś padał na twarz, zaplątany w gąszczu. Pamiętam tylko babinę, która wymachiwała na nas batem, a jej usta otwierały się i zamykały, pokazując pieńki przerzedzonych, żółtych zębów. W dalszym ciągu nic nie słyszałem”.
Jak widać z powyższego tekstu, nad moją książkową postacią, Filipkiem, czuwały Anioły. I nade mną chyba także czuwały i czuwają do dziś, kiedy spojrzę daleko wstecz i przypomnę sobie niektóre fragmenty mojego życia. I przypomną mi się „szkoły mojego życia”.
„Historia magistra vitae” (Historia nauczycielką życia) – głosi bardzo mądre łacińskie przysłowie. Mimo że Anioły czuwają czasami nad niektórymi wybrańcami losu, warto uczyć się historii, warto czerpać nauki z niej wynikające, warto także stosować je w życiu. Żeby pomóc tym zmęczonym Aniołom, albo przynajmniej dać im szansę.
[rekalama]
Napisz komentarz
Komentarze