„Na początku miałam bardzo wiele problemów z kierowaniem truckiem. Praktycznych umiejętności nie da się przekazać nawet podczas półrocznego kursu w szkole jazdy. Musiałam sama dojść do wszystkiego. Kiedy pierwszy raz wsiadłam do 18-biegowej, wielkiej ciężarówki, nie bardzo wiedziałam jak włączać i zmieniać biegi. Ponieważ jestem niska, nie mogąc dosięgnąć pedałów, kierowałam na stojąco.
Jak nabierałam wprawy? Początki były straszne. Problemy jawiły się w każdym szczególe. Katastrofą były zakręty, długość ciężarówki, mosty. Bóg nade mną czuwał, jakoś mi się wszystko udawało i jechałam dalej. Nawet gałęzie drzew przeszkadzały mi, wisiały za nisko. Czasem cichutko płakałam i jechałam. Wstydziłam się samej siebie, ale…jechałam. W obliczu początkowych problemów koledzy z firmy reagowali niezmiernie sympatycznie – przyglądali się z krzywymi uśmieszkami z boku, czekali na jakieś zdecydowanie tragiczne zakończenie moich kolejnych perypetii. Wiedziałam, że część z nich uważała, że kobiety nie nadają się na „truckerki” i tutaj właśnie, przed własnymi oczami mieli potwierdzenie swojej tezy. Inni mówili szczerze: „nie możemy ci pomóc, jak cofniemy za ciebie, sama nigdy się nie nauczysz.” Ci mieli rację. Sama musiałam wypłynąć na głęboką wodę i robić wszystko, żeby utrzymać się na powierzchni. Pierwszych parę dni jeździłam tylko po mieście, potem przyszła pierwsza trasa i to od razu do Nowego Jorku.
Samotność długodystansowca nie jest dla nikogo łatwa. Jednak kiedy zbyt długo jeździłam na krótkich trasach, odczuwałam tęsknotę za przestrzenią. Na dalekich trasach jest się wolnym jak ptak. Podczas pokonywania wielkich odległości jadąc przez wiele stanów USA, widzi się tylko pola, żadnych zabudowań. Wtedy miałam wrażenie, że zastygłam w martwym pejzażu. Monotonnia usypia, wolałam tereny górzyste, chociaż są trudniejsze dla kierowcy. Samotność wprowadza człowieka w dziwne, różne, trudne wcześniej do przewidzenia stany. Zaczyna męczyć własna świadomość, jest za dużo czasu do myślenia. Samotność zabijała mnie, gdy na przykład miałam do pokonania około 10 000 kilometrów (w obie strony podczas jednego kursu). Ucieczką była muzyka i rozmowy przez telefon komórkowy, a później jak „smutne dania” pojawiały się koszmarnie wysokie rachunki do płacenia. Najgorzej było ze spaniem w kabinie. Bębniły o karoserię ulewne deszcze, okropne burze. Ale zawsze wmawiałam sobie, że muszę wytrzymać, bo rankiem czekała będzie nagroda w postaci cudownego wschodu słońca.
Przy okazji zarabiania pieniędzy, poznawałam świat i ludzi. W New Mexico, Oklahomie, Arizonie, rozkoszowałam się rodeo, zwiedzałam indiańskie rezerwaty w Cheyenne. W Los Angeles znienawidziłam dżunglę mostów. Beton na betonie i ludzie nerwowi, sfrustrowani. Ameryka jest wielkim konglomeratem kultur i nacji, z jednej strony widzisz przepych wielkich kasyn gry, a tuż obok biedę ubogich przedmieść. Na początku byłam zaskoczona, potem nic już mnie nie dziwiło. Tylko przyroda wciąż mnie zaskakiwała, kiedy przerzucałam się z jednej do drugiej strefy klimatycznej.
Jazda daleko na północ Kanady była jak powrót do natury. Na wyobraźnię działały tamtejsze bajeczne kolory jesieni, idealna cisza, w której słychać było spadające liście. Czułam jednocześnie i łagodność i dzikość tamtejszej przyrody. Choćbym za tę jazdę nie dostała ani grosza, i tak bardzo wiele zyskiwałam. Jadąc w tak dalekie podróże doświadcza się wrażenia wielkiej różnorodności wszystkiego, i to jest fascynujące. Mogłam nie tylko namacalnie uświadomić sobie, że ziemia jest ojczyzną ludzi, ale i dostrzec rzeczy, których by się nie zauważyło żyjąc wśród kamiennej pustyni domów w wielkim mieście. Chociażby barwy ziemi, jakże zmienne i zaskakujące. Na przykład w stanie Utah (między Nevadą a Wyomingiem) ziemia jest czerwona. W Wyoming – piękna, biała w odcieniu szarości. W Arizonie wiosną biją w oczy tysiące kwitnących kaktusów. Nie ma na świecie nic piękniejszego, niż kwitnąca pustynia. Nawet suche trawy wiosną zaczynają kwitnąć jak kolorowe dywany, na fioletowo i na żółto.
A jakie wielkie gwiazdy na niebie! W New Mexico i w Texasie wszystkie gwiazdozbiory widać jakby na odległość ręki, w wielkim przybliżeniu. W Arizonie widziałam tyle spadających gwiazd, że nie byłam w stanie ich policzyć. A spadając, paliły się na niebie do końca, pozostawiając po sobie smużki ognia. Nigdy nie zapomnę, jak w okolicach Salt Lake City rozpostarła się potrójna tęcza – jakby ktoś przede mną bramy nieba otwierał. A zaraz potem niesamowita burza, z takimi wielkimi piorunami, że latały nawet po niebie w poprzek, od jednego krańca nieba do drugiego. To był jedyny w swoim rodzaju wstrząsający rozmachem i nieujarzmioną siłą teatr przyrody. Bardzo się bałam, jedynej na świecie rzeczy się boję, a jest nią właśnie burza. I nagle przed moimi oczami pojawił się olśniewający widok: potężne, białe i strzeliste góry stały w wodzie. Nieskażoną bielą odbijały się w głębinie. Albo pamiętam w stanie Washington, kiedy chmury kłębiaste opadły tak nisko, że przez długi czas jechałam otoczona nimi jak samolot na wysokości. Czułam się tak, jakbym szybowała po niebieskich gościńcach”.
Jola wspomina jedno jedyne Boże Narodzenie jakie musiała przeżyć na trasie:
„Nigdy nie zapomnę ciszy tamtego wieczoru, kiedy dzień już się skończył, a ja miałam świadomość, że ludzie wierzący na całym świecie siedli już do Wigilii. Gdy zobaczyłam pierwszą gwiazdę, zatrzymałam się na poboczu pod lasem. Wrażenie nieskalanej ciszy pogłębiał delikatny szelest padającego śniegu. Pragnęłam choćby sama z sobą przełamać się opłatkiem. Nie wiedziałam wcześniej, że pogoda spłata mi okropnego figla i nie zdążę wrócić do domu. Miałam w kabinie tylko chleb. Więc przełamałam się ze sobą chlebem. Wydawało mi się przez chwilę, że na brzegu lasu stanęły cienie jakichś zwierząt. A może były to tylko twory mojej wyobraźni? Cichutko zanuciłam kolędę: „Anioł pasterzom mówił” i wtedy wspomnienie Świąt spędzanych w kraju ścisnęło mi serce. Poczułam przez chwilę z całą prawdą przesłania, że tam jednak wszystko miało sens.
Pytam, czy nie bała się jeździć tak samotnie.
„Nie, nie bałam się. Przecież siedziałam wysoko, jak król na tronie. A wysiadanie z trucka to jakby zejście po stopniach ze sceny. Wmawiałam sobie, że zmiana przyczep – to rozgrzewka w siłowni. Zawsze miałam wytłumaczenie, że to co robię, jest jednak kobiece: muzyka, taniec, schody, pełno luster z każdej strony trucka, a w nich można poprawić fryzurę, makijaż, a przy tym zarabiałam niezłe pieniądze. Z drugiej strony, to nie jest fach dla ludzi słabych. Najbardziej dotkliwe uwiera samotność, tęsknota za rodziną”
Pytam o czasy, kiedy przewoziła kalifornijskie owoce i warzywa. Proszę o opowiedzenie jakiejś fajnej historii.
„Każda z moich koleżanek i kolegów truckerów zna wiele historii, którymi dzieli się ze swymi znajomymi i rodziną. Mamy swoje zdanie na bardzo ważny temat: co fundują nam nasze sklepy. Wspomnę tylko o słynnych pomidorach, które zanim dotrą do naszych domów są wietrzone w drodze, a sam zapach w trakcie ich wietrzenia odstrasza nawet upierdliwe komary. Pamiętam, jak po załadunku pięknych pachnących truskawek w Watsonville, Kalifornia, kupiłam jedno duże pudełko i raczyłam się ich smakiem...nie za długo, bo w połowie drogi do domu, już w Cheyenne, umierałam. Myślałam, że obżarłam się za bardzo w jednym z wielu bufetów w Newadzie, gdzie każde kasyno przyciąga tanim żarciem. Ja do domu jakoś dojechałam po końskiej dawce Zantacu, ale moje truskawki niestety nie. Po dwóch dniach bez lodówki, piękne zielone szypułki wyłaziły razem ze zgnilizną i czarną masą ze środka. To po prostu była chemia. Jak mogłam być tak ciemna jak ta truskawkowa masa?! Przecież na polach kalifornijskich widok upraw to poezja! Żadnych chwastów! Od tamtej pory zaczęłam interesować się, co ja takiego przywożę z tej „Kalifornii mon amour".
Przepraszam za mój French. Jednego razu załadowałam się w piękne winogrona. Na koniec tego załadunku dostałam dwa plakaty z trupią czachą na drzwi, wpuścili mi jakiś „życiodajny” gaz do lodówki i otrzymałam zakaz otwierania. Zaraz pomyślałam o moich wnusiach, które bardzo lubią te owoce. Przeszły mi po plecach ciary!!! Innym razem włamałam się do ściennej gablotki w jednym z magazynów, gdzie odbywają się tylko załadunki trucków , i odkryłam, że wielu ludzi pracujących tylko przy załadunkach, zatruło się i przebywa na rentach, i że wypłaca się im wielkie odszkodowania. Znalazłam też „instrukcję obsługi” i zasady udzielanie pierwszej pomocy w razie zatrucia. Ci ludzie nie dotykali nawet tych „okazałych zbiorów”! Moje uprzedzenia co do „witamin”, jakie przywoziłam ze słonecznej Kalifornii potwierdził widok umarłych myszołowów, którymi usłana była jedna z mniejszych, bocznych dróg. Leżały obok uprawy „cherry tomato”. Pomidorki swoją pomidorową czerwienią bardzo kusiły spragnionych wędrowców. Jednej nocy - siwy dym ! Terroryści jacyś? Czy co? - Nie. To tylko pracownik w masce gazowej opryskiwał prawie już dojrzałe winogrona. Przypomniałam sobie, jak mój ojciec kupował wapno gaszone u ciotki Kaszubowej, mieszał z wodą w kuble i bardzo się spieszył z tym zajęciem każdej wiosny, aby to się stało, zanim wisienki zaczną kwitnąć.
Oświecona tamtymi odkryciami, a jest ich o wiele więcej, przestalam kupować to, co sama przywoziłam. Od tamtej pory cytrusy przemycałam tylko wtedy, gdy zerwałam je z opuszczonego sadu. Na truskawki, tak jak wielu naszych rodaków, jeżdżę na kanadyjskie farmy. Jem tylko ontaryjskie jabłka, sezonowe owoce i warzywa. Tak jak kiedyś w Polsce bywało.
Dowody naukowe na to, co zobaczyłam na własne oczy, znalazłam nieco później w publikacji dr Hamilton. Ta pani udowodniła także, że zielone selery, którymi wszystkie się odchudzamy, mają po amerykańskich truskawkach i jabłuszkach najwięcej chemii i powodują otyłość.
O innych moich doświadczeniach opowiem Ci innym razem.
A wracając do wiosny, przypomina mi się mój ogród, który razem z moją kochaną teściową Janeczką razem uprawiałyśmy. Nie był on duży, ale dobrze wykorzystany. Rosły tam warzywa, o których moja teściowa nigdy nie słyszała. Ja zresztą też nie. Eksperymentowałam, bo miałam małe dzieci, bardzo je obie kochałyśmy i stąd to poświęcenie.
I tak jesienią w piwnicy lądowało 150 słoików kiszonych i konserwowych ogórków, 150 słoików papryki z domowej hodowli Tereni Fabijańskiej i wszystkie inne cudaczne warzywa i owoce.
Moje kalifornijskie doświadczenia sprawiły, że nigdy już nie spojrzę na obiad tak samo jak kiedyś.
Jak przyjedziesz w sierpniu na promocję swojej książki, obiecuje, że nie podam Ci żadnej pięknie zapakowanej trucizny. Zawekuję sezonowe ontaryjskie truskawki, kupię free run kury i jaja. Zakwaszę mleko grzybkiem tybetańskim. Wiesz przecież, że z człowiekiem to jak z samochodem. Jak się dobrze zatankuje, znaczy lepszym oktanem, to i jazda jest jak należy. Gdybym ja tu miała ogródek, to zamiast tych betonów i trawy, różne cuda by rosły. Ale tymczasem wracam na balkon, sadzę moje zioła i co się da.
Niech samsara się spełnia. Pozdrawiam Cię, Pestka.
A ten nickname to od mojego nazwiska. Pan Jan Zieliński, który uczył w 7-ce muzyki, wymyślał różne odmiany śliwek, jak mnie miał dość. Kiedyś mu się postawiłam, nie dałam się, i zostałam na wieki wieków Pestką”.
Próba podsumowania:
„Istnieje tradycyjny sąd, że kobieta powinna zajmować się dziećmi, siedzieć w domu i dbać o męża, a mężczyzna utrzymywać rodzinę. Uważam, że kobiety wzięły za dużo na swoje barki, chcą dorównać mężczyznom, a nawet pokazać, że są od nich lepsze. Tylko po co? To nie ma żadnego sensu. Oczywiście, wolałabym jako żona trackera być słodka, wypoczęta i wyfiokowana, by podobać się swojemu mężczyźnie, z którym podczas jego wakacji wyruszalibyśmy w dalekie podróże. Mnie do tego rodzaju pracy zmusiła przede wszystkim potrzeba finansowa, ale i ….ciekawość świata”.
Dziękuję Joli Śliwce-Rapalskiej za bardzo ciekawy materiał. I trochę jednak zazdroszczę przeżytych wrażeń. I pomyśleć, że bardzo niewiele brakowało, żebym sam został trackerem. Ten zawód jest w Kanadzie i USA bardzo popularny wśród Polaków. Dodam na koniec, że dwóch moich kolegów pochodzących z Tomaszowa Mazowieckiego od lat ujeżdża za oceanem wielkie ciężarówki. Jacek Gizewski z Whitby, Ontario, Kanada i Sylwek Reczulski z Chicago, Illinois, USA.
Napisz komentarz
Komentarze