Pewnego pięknego dnia, w roku bodaj 2005, w Kanadzie, zadzwoniła do mnie pani o bardzo miłym głosie, przedstawiła się jako Jola Rapalska-Śliwka i zapytała, czy mógłbym jej napisać dedykację na książce, którą niedawno kupiła. Że w jej zawodzie nie wie się nigdy dokładnie, kiedy będzie się miało wolny czas. Nie mogła być na promocji, więc ponieważ ma parę takich wolnych dni, to może dziś, a może jutro?
Zaciekawiony zapytałem, co to za zawód. I wtedy ta pani powiedziała lekko: jestem kierowcą ciężarówki. I naraz przypomniałem sobie, że gdzieś już o niej czytałem, że jakaś polonijna gazeta zamieściła o niej nie tak dawno szeroki materiał. Nie pamiętam daty, ale pamiętam niektóre fakty. Wtedy w Gazecie ukazywały się codziennie odcinki mojej książki, byłem aktualnie po promocji Zupy z Króla w Centrum Kultury Im. Jana Pawła II. Pamiętam też, że umówiliśmy się w Timie Hortonsie przy Dixie i Burrnhamthorpe na bardzo późną kawę.
Była 11 w nocy. – Pan jest z Tomaszowa? – zapytała. Potwierdziłem. I dodała - Ja też. – A gdzie pani mieszkała? – zapytałem zaciekawiony. – Na Anny 14, a potem przy Fabrycznej 21, w takiej starej kamienicy. Oniemiałem. Ja mieszkałem przez długie lata dokładnie naprzeciwko, w domku o numerze 24. Nie znaliśmy się wtedy. I trzeba było, żeby każde z nas pokonało granice, stało się emigrantem, żeby sąsiedzi z Tomaszowa Mazowieckiego spotkali się w Mississaudze, Ontario, Kanada.
Minęło wiele lat i odnaleźliśmy się na facebooku. Jola jest namiętną czytelniczką, wręcz pożeraczką książek. Chciała wskazówek, gdzie można moje brakujące jej do kolekcji książki zakupić. Zakupiła, przeczytała, napisała. Cenię sobie jej recenzje, gdyż wiem, że jak mało kto zna się na literaturze. Oto próbki:
"Połknęłam "Akademię Politury". Zaiste zajefajniste! Złapałam się na tym, że zapomniałam o podstawowej zasadzie przetrwania w tym kraju, a „Politura” właśnie zawiera ciągle aktualne rady. Pomijając powyższe, fajnie jest wrócić do zdarzeń, w które byliśmy bardziej lub mniej zaangażowani, czy nawet byliśmy ich uczestnikami. „Politura” jest właśnie tą książką, która zatrzymała i udokumentowała współczesną historię większości emigrantów lat osiemdziesiątych. Historię, która nie dla każdego jest chlubą, ale na pewno jest prawdą. Osobiście podziwiam Cię drogi autorze za wiarygodność i za świeżość umysłu w opisywaniu mnóstwa zdarzeń, o których dawno zapomnieliśmy. Dla czytelników w Polsce będzie może świadectwem ludzkiej determinacji w poszukiwaniu „godnego życia”. Jednym słowem: Dziekuję i pozdrawiamserdecznieoraz życzęspełnienia marzeń związanych z Politurą w kraju ojczystym. Jola”.
„Edku! Kupiłam oczywiście Twój „Siwy Dym” i „Krótką historię spodni w Tomaszowie Mazowieckim”. Została mi „Idę się bać...zaraz wracam”. Od kilku dni próbuję się otrząsnąć z "Siwego dymu”, ale nie daję rady. Choć przy czytaniu postawiłam mój ulubiony Szafirowy Bombaj i tonik, to nie przełknęłam ani łyka, a zgagę mam do teraz, śpię na siedząco i łykam Tectę. Czytając byłam razem ze wszystkimi bohaterami tak obok, wszędzie. Choć znam historie naszej wspólnej doli emigrantów, to Twoja opowieść jest tak brutalnie i autentycznie prawdziwa, że aż boli. Z powieści, dla mnie zrobił się dokument. Ale oprócz tego powiem ci, że gdybym miała problem AA, to ta książka byłaby dla mnie 911 #1. Książkę kończyłam w metrze. Skonfiskowali mi ją Darek i Konrad, którzy poznali Cię z okładki. Poszła w obieg i mam nadzieje, że z dobrym pożytkiem. Gratuluje Ci kunsztu obserwatora i umiejętności ubierania we właściwe słowa sytuacji, zdarzeń, ludzi. Pozdrawiam Cię. Jola.”
Pospieszyłem z wyjaśnieniem, że nie ma możliwości zakupienia mojej powieści „Idę się bać, zaraz wracam”, a powód jest oczywisty – chociaż szła w Gazecie przez więcej niż rok w odcinkach, nigdy nie ukazała się drukiem, i nie ukaże się …pod tym tytułem. Że po korekcie i po nowej redakcji, wkrótce ukaże się pod nowym tytułem – Piętno Anioła. Książka już jest w księgarniach. Jola dostanie ją od mojego bratanka, który zawita w Kanadzie na początku maja. Niecierpliwie będę czekał na jej jak zwykle – niezwykle cenną dla mnie recenzję.
Jola Rapalska-Śliwka przed opuszczeniem Polski była bardzo dobrze znana i rozpoznawalna w Tomaszowie Mazowieckim, gdyż pracowała w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, czyli w ZUS-ie. Dlaczego wybrała „tułaczkę”? Jak mówi, zawsze miała cygańską duszę i lubiła podróże. Jeśli nie było ją na nie stać, podróżowała posługując się wyobraźnią, której do dziś jej nie brakuje. Ale nie miała jej na tyle, żeby przewidzieć, co się zdarzy w Kanadzie. Chociaż coś jej mówiło, że marzenia się spełniają, nie wiedziała wtedy, że jej marzenia spełnią się co do joty, że na żywo zobaczy i przeżyje to, czym mamiła ją wyobraźnia. Jeszcze pierwsze lata pobytu w Kanadzie nie wróżyły tego, co stanie się później. Miała dobre stanowisko menadżerskie w znanej firmie odzieżowej Fabrykland, ale po siedmiu latach życia osiadłego stwierdziła, że to nie jest dla niej. Została trackerką – kierowcą wielkiej ciężarówki.
Spotkaliśmy się z Jolą po latach, chyba nawet osiem lat minęło od naszego pierwszego spotkania w Timie Hortonsie. Nie do wiary, ale nic się nie zmieniła. Dalej jest sympatyczną, niewielkiego wzrostu zgrabną kobietą, z nieustającym uśmiechem na ładnej twarzy. W dalszym ciągu uwielbia książki i dobrą muzykę, teatr i film. Spotkaliśmy się dwukrotnie w towarzystwie jej uroczej córki, Dagmary. Obie panie stanowią niezaprzeczalny dowód na to, że mimo różnicy pokolenia, matka z córka mogą mieć wspólne tematy i zainteresowania, lubią sobie pożartować, często wzajemnie z siebie, na luzie i szczerze. Niezwykłe chwile przeżyliśmy razem, rozmawiając, wspominając, słuchając muzyki. Nie zapomnę nigdy pożegnania, jakie „zgotowały” mi Jola z Dagmarą w klubie Roc’n Doc’s Live Music Grill przy Lakeshore w Mississaudze, podczas koncertu znanego muzyka Tony Springera.
Niezwykła jest opowieść Joli o wrażeniach z pracy w mało kobiecym zawodzie, który wybrała z premedytacją, co wymagało wielkiej odwagi i determinacji. Jola już nie jeździ po Ameryce wielką ciężarówką. Zapytałem o powody. Jola odpowiedziała tak:
„Jak oznajmiła moja szczęśliwa córka, na taki prezent czekała całe życie. A było to dokładnie 6 października 2009 roku. Był to jej dzień urodzin, kiedy pierwszy raz od czasów jakie pamiętała, mama nie pojechała więcej w żadna trasę i w ogóle nie musiała iść do żadnej pracy!!! Powód? Bardzo złożony. A tak po krotce: pracowałam dla dużej kanadyjskiej firmy, w której nasz rodak miał kilkanaście ciężarówek. Jako jedyna kobieta w jego zespole jeździłam wszędzie, gdzie szef chciał. Miasto, autostrady, Detroit, Buffalo, cała Ameryka. W momencie, kiedy chciałam kupić swoją ciężarówkę i pracować dla siebie, zaczęły się schody. Okazało się, że na układy naprawdę nie ma rady. Córka była szczęśliwa, a mama?
W dzień, w którym postanowiłam więcej do pracy nie iść, ubrałam koszulkę kupioną na koncercie poświęconym „Jersey Boys” z napisem - Big Girls Don't Cry - poszłyśmy z córką celebrować jej urodziny. Jako „dużej dziewczynce" nie wypadało mi płakać przecież. Tym bardziej, że w tym zawodzie z jedenastoletnim doświadczeniem - problemu ze znalezieniem pracy - niet”!
A tak poważnie, to ostatnie dwa lata pracy nocą, brak snu w dzień, pieprzone telefony od szefa, dla którego ważne było tylko, aby kółka się kręciły, praca jak koń z klapkami na oczach przestała być ciekawa i zdrowa.
Decyzja jednego rasisty, który nie bardzo tolerował moje umiejętności w męskim bądź niebądź zawodzie oraz to, że od niego zależało moje „być albo nie być”, uratowała mnie przed „wyścigiem szczurów” i pozwoliła mi zatrzymać się w tym chorym biegu donikąd i poczuć jak pachną ostanie październikowe róże. Dziękuje mu za to!
Lata, które spędziłam za fajerą, pokonując około 4.500 km. w jedną stronę, to te najbardziej fascynujące, choć bardzo często trudne i niebezpieczne. Piękno przyrody, barwy ziemi, wynagradzają każdy trud. A jeszcze do tego moja ciekawość i umiejętność zatrzymania się bez względu na straty, pozwoliły mi poznać wszystko, co było możliwe do poznania. Moczyłam nogi w Pacyfiku, bawiłam się falami Atlantyku. Gamblowałam w Las Vegas, Reno i w mniejszych dziurach Newady. Podziwiałam przepiękne kaniony. Cieszyłam się śniegiem Flagstaff, skąd tylko 120 mil do upalnych miejsc Arizony, gdzie najpiękniej kwitną kolczaste kaktusy. Ślad po jednym ukłuciu mam do dzisiaj – po prostu zapatrzyłam się na przystojnego żołnierza, który rozładowywał ładunek zawieziony do amerykańskiej jednostki wojskowej. Kalifornijskie góry i pustynie, kręte drogi, autostrady podzielone kwitnącymi krzewami. Zamykam oczy i znów tam mogę być. Tego nie odbierze mi nikt.
Ten niespodziewany przystanek, który zafundowało mi życie, bardzo mi się spodobał. Okazało się jednak, że tyle rzeczy mnie w życiu omija. Nie wiedziałam, kto się urodził, a kto umarł, z kim nie zdążyłam się pożegnać. Ile niezaliczonych, wspaniałych koncertów, nieprzeczytanych książek. Ale od dawna już wiem, że w życiu nic nie ma za darmo - więc coś za coś.
Odstawienie „fajery” było dla mnie wybawieniem. Nie oznacza to, że przestałam lubić jazdę ciężarówką. To było najciekawsze doświadczenie w moim życiu. Wielka lekcja pokory, której w życiu nigdy nie jest za wiele. Zaczęłam zmieniać swoje życie. Po 37 latach gonitwy postanowiłam „wrzucić na luz”. Wiosna 2010 roku to czas, kiedy zaczęłam łazić tam, gdzie kwitły bzy, konwalie, jaśminy. Zapachy z mojego ogródka. Z Polski. Z Tomaszowa. Miejsc, o których pamiętam w każdym dniu mojego emigracyjnego życia.
Przesiadłam się z ciężarówki na rower i TTC (miejscowa komunikacja). Co za ulga!!! Nie muszę siusiać na rozkaz, aby móc wsiąść za fajerę! Nie muszę być dla nikogo szoferem! Mogę wypić żywca w Albatrosie, wsiąść na mój piękny biały jednośladowiec i mieć cały świat w wielkim poważaniu!
Ta zmiana nie była łatwa wcale. Nie wstydzę się przyznać, że samotność kierowcy ciężarówki to ciężka choroba. Aby móc się włączyć od nowa do otoczenia, po 11 latach bycia najczęściej z samą sobą, potrzebna mi była fachowa pomoc. Wszyscy bardzo się starali. Ja też. Bardzo. Ale ten „czyściec” pozwolił mi jeszcze raz przekonać się, jak kruche jest życie i co tak naprawdę jest ważne. Próbuję zbliżyć się do ludzi, ale to okazuje się najtrudniejsze. Nie bawią mnie „głodne kawały”. Szkoda mi czasu na „wielkie żarcia” przy suto zastawionych stołach. Wolę „wąchać książki”. Wszystkie. A Twoje w szczególności. Są mi tak bliskie jak miejsca, gdzie byliśmy razem, chociaż osobno. Jak czasy i zdarzenia, które opisujesz. Żywa historia. Odrabiam zaległości kinowe.
Obecnie jestem świadkiem umierającej na raka bliskiej znajomej. Zlekceważyła wczesne stadium choroby. Bardzo chce żyć. Obiecuje, że zmieni swoje życie jak wyzdrowieje. Nigdy nie miała czasu na urlop, na podróże, na czytanie. Nie miała czasu na pójście do lekarza.
Uświadomiłam sobie, że ze mną nie jest aż tak źle. Podróżowałam, korzystałam z urlopów. Z pomocą wrogów musiałam się zatrzymać. I to cenię sobie najbardziej. Nie nudzę się ze sobą na pewno. Wszystko inne to „pestka” i brak czegokolwiek tłumaczę za moją koleżanką Bożenką, że „trumna nie ma kieszeni”!
Drodzy Czytelnicy! Prawda, jak pięknie pisze Jola Rapalska-Śliwka? Namawiam ją do pisania krótkich form literackich, na początek. Ma w głowie masę cudownego materiału ze swojego bogatego w przygody życia. Przypuszczam, że wspólnie z nią napiszemy jeszcze co najmniej jeden z odcinków „Okrakiem”. Może już nawet następny?
Napisz komentarz
Komentarze