A potem rozpisałem się. Przez łamy Gazety przeleciały razem z upływem mojego emigracyjnego czasu następne książki: „Zupa z Króla” i „Siwy Dym”. Prawie zaraz po zejściu z Gazety ukazywały się drukiem. Tylko ostatnia, z roboczym tytułem: „Idę się bać, zaraz wracam”, która zeszła z Gazety w roku 2007, była tą, która powstrzymała, jak się okazało, nie na długo, moją tak zwaną wenę twórczą, a bardziej – płodność wydawniczą, chociaż nie do końca. Raczej zawsze przecież coś tam pisałem i dalej piszę. W grudniu 2011 nakładem gdyńskiego Wydawnictwa Novae Res ukazał się zbiór moich najlepszych (według wydawcy) trzynastu opowiadań. Poprzez księgarnie w całym kraju, polonijne w Kanadzie i w USA, a także liczne księgarnie internetowe, „Krótka historia spodni w Tomaszowie Mazowieckim” rozeszła się nadzwyczaj dobrze. Powstawało i dalej powstaje mnóstwo pomysłów, tekstów, notatek, z których wyłaniały się i dalej wyłaniają tak zwane zarysy powieści. W dalszym ciągu pisałem do Gazety przeróżne kawałki, wysyłałem opowiadania na konkursy literackie, próbowałem zainteresować różne wydawnictwa moimi książkami, z różnym skutkiem. Przyznam z wrodzoną skromnością, że najczęściej ze wskazaniem na brak skutku oczekiwanego.
Po kilku latach przyjrzałem się tej mojej ostatniej powieści, przeczytałem w zadumie, i przyznam się, tym razem z nabytą nieskromnością, że skończyłem czytanie z uczuciem podziwu dla samego siebie. Wydruk komputerowy czytany od nowa, po latach, wzbudził we mnie nie tylko wspomnianą zadumę, ale także dumę. Że też chciało mi się kiedyś tak wytrwale tworzyć dzień po dniu i karnie wysyłać do Gazety po dwie i pół strony znormalizowanego maszynopisu komputerowego! Nie mogłem wrzucić tego do kosza, o nie. Musiałem jednak wyrzucić z tekstu sporo sieczki, powstałej na skutek nieuniknionych zawirowań, jakie towarzyszą pisaninie w odcinkach na zamówienie z dnia na dzień, tym bardziej, że w pewnym okresie mojego życia znalazła się blisko mnie, stanowczo nazbyt blisko, osoba, która nie dosyć, że starała się podrzucać mi pomysły, to nawet próbowała pisać dla mnie, żeby nie powiedzieć – za mnie. Jako chwilowy żart, ot tak, dla jaj i zabawy, było to nawet do przyjęcia, ale szybko ze zgrozą dostrzegłem, że „osoba’ wykazuje średnio zaawansowane objawy rozdwojenia osobowości, poparte dużą dozą manii prześladowczej. Ślady owych fobii skwapliwie usunąłem z tekstu, gdzie się szczątkowo włóczyły, jako że nie jestem zwolennikiem zespołowego tworzenia literatury i nie jest mi potrzebna do niczego jakaś „siostra Goncourt”, tym bardziej całkowicie pozbawiona talentu. Pomyślałem, że jednak nie zmarnuję ponad rocznego cyklu pracy. I tak, po cięciach, zmianach, dopisywaniu, znowu czytaniu, przy kupie śmiechu przy okazji wycinania całych akapitów i zastępowania ich innymi, powstała prawie całkiem nowa powieść, której dałem już całkiem nowy tytuł PIĘTNO ANIOŁA.
„Piętno Anioła” jest już po ostatniej korekcie tekstu, po korekcie składu i po zaakceptowaniu przeze mnie okładki. Książka ukaże się w Polsce jeszcze przed Świętami Wielkanocnymi nakładem wydawnictwa Papierowy Motyl. W Kanadzie postaram się pokazać ją po Świętach.
Poniżej fragment mojej nowej powieści, a właściwie kawałka, który jako opowiadanie zatytułowane „W garść się wzięcie” wygrał ostatnią, piątą edycję Konkursu Literackiego imienia Marka Hłaski, co dwa lata ogłaszanego Przez Klub Inteligencji Polskiej w Wiedniu.
***
„W czasie świadomego myślenia, czyli rozważania wielu istotnych danych, mózg jest w stanie skoncentrować się tylko na części z nich i w ten sposób pominąć fakty o dużym znaczeniu. Osoby mniej świadome mogą ogarnąć więcej informacji na raz i dokonać ich trafniejszej hierarchizacji. Innymi słowy, myślenie mniej przydaje się przy podejmowaniu złożonych decyzji. Natomiast proste wybory lepiej podejmować bezpośrednio po rozważeniu „za” i „przeciw”. Być może dlatego, że wymagają one analizy mniejszej ilości danych i mózg łatwo sobie radzi z tym zadaniem.
Udało mi się częściowo chociaż je, to myślenie, uruchomić, co i tak uznałem za sukces, ponieważ głowę moją, pozbawioną o dziwo tępego bólu, który mi tak jeszcze niedawno dokuczał, opanowało jedno zdanie, kołacząc się w niej we wszystkie możliwe strony, jakby chciało ją opuścić, tylko nie wiedziało, w jaki sposób tego dokonać.
„W garść się weź” - brzmiało ono. „Weź się w garść”, mówiło mi w głowie coś do mnie w kółko, zamieniając jedynie od czasu do czasu szyk wyrazów. „W weź się garść”, przynudzało okropnie. „Garść w weź się”, nie dawało oddechu. „Weź garść w się”, kombinowało nieznośnie. „Weź garść się w” już prawie że triumfowało. „Garść się w weź”, pobrzmiewało szyderczo mi coś owo. „Się garść weź w”, nadawało monotonnie. „Się weź garść w”, pohukiwało szyderczo, ale mi to w niczym nie przeszkadzało, a najmniej w garść się wzięciu. Bo oto postanowiłem kompletnie szyderczością nie przejmując, pójść za radą głosu owego i się po prostu wziąć w garść. Powody miałem oczywiste.
Siedziałem w pozycji zwanej „po turecku” na łóżku troszeczkę szerszym niż zastawałem w poprzednich przedsionkach, nie wiem, piekła czy raju, a jedno co wiedziałem to fakt, że łóżeczko nie posiada już plastikowych zabezpieczeń przeciwko niespodzianie wydalanym substancjom ustrojowym ludzi powalonych poprzez nałóg alkoholizmu. Tak miłe wrażenie zrobiło na mnie świeże prześcieradło, że nawet w nagrodę z rozrzewnieniem pogładziłem je. To co, że napotykając w trakcie tej czynności na kilka nieregularnych dziurek, jeśli ich istnienie potwierdzało jedynie, że zostały wydłubane w zwyczajnej, jakże miłej dla mnie lnianej fakturce. Pokochałem prześcieradełko. Myśli zajmujące moją spokojną głowę, można by było zdecydowanie zaliczyć do jakże modnego ostatnio rodzaju myślenia pozytywnego. Przede wszystkim, rozmyślając nad przyczynami, jakie zawiodły mnie w to dziwnym miejsce, o jakim nigdy, ale to nigdy nie wiedziałem przedtem, uznałem nagle mile zdziwiony, że gdyby nie mój zgubny nałóg, ja nigdy o takim miejscu bym się nie dowiedział.
- Wspaniały ten nałóg jest - wyrwało mi się w myślach i nawet się za tę wyrywność nie skarciłem, tylko się do niej uśmiechnąłem i skorygowałem zaledwie tak: wspaniały ten nałóg był. Bo jakże inaczej można nazwać przypadłość, która skazuje człowieka na nowe, nieodkryte, jakże trudne do przewidzenia doświadczenia? I naraz złapałem się na tym, że ja się nic a nic siedząc tak po turecku na tym oddziale detoksu, że ja się nic a nic, a także niczym nie przejmuję! Ileż ja się w życiu naprzejmowałem! Po co - ja się teraz siebie pytam - mi to było? No na co mi to było także? Przecież mogłem, zamiast zapijać się z powodu błahych problemów, albo wręcz bez powodów zaiste, od razu się kazać zawieźć byle jakiej taksówce w takie jak to, przyjemne miejsce odosobnienia, na dodatek fundowane przez rząd Kanady. Bo czym ja się mogłem tu i teraz przejmować? Czy ja mogłem mieć jakieś problemy tutaj, gdzie wszystko było takie czyściutkie, pachnące świeżością, tutaj, gdzie nie musiałem robić dokładnie nic po to, żeby żyć?
I już w garść się wzięty powędrowałem do magazynku, gdzie otrzymałem jak nowe ubranko moje, przedtem śmierdzące nawozem naturalnym, teraz – wyprane i detergentem pachnące.
- Żyć nie umierać na takim detoksie - pomyślałem, wyskoczony z piżamki czystej wprawdzie, lecz przebrzydłych kolorów gamę reprezentującej. Już przebrany, jako cywil o niebo lepiej się poczułem psychicznie, wciąż jednak z lekka zastraszony Kevinowymi przypowieściami o statystykach zgonów nałogowych alkoholików w Kanadzie i na całym świecie też. Ażeby dalszym rozważaniom na temat ten zajmujący, jednakowoż mnie trwożący, zapobiec, powędrowałem na rozległą świetlicę, oddzieloną od jadalni z kuchnią sympatycznym barkiem. A za barkiem owym ujrzałem zjawisko piękności przecudnej, całe białe, tylko z włosami czarnymi do piersi obfitych spadającymi. Dziewczyna to była młoda, śniadanie wydająca, je wydobywająca z kontenerków srebrzystych, przez catering dowiezionych. Głodu nie czując zupełnie, w nią jak w obraz Giocondy w Luwrze oglądany kiedyś wpatrzony, jej uśmiechu tajemniczego znaczenie bez rezultatu jak na razie odgadując, w jej oczy jak węgle czarne dwa się beznadziejnie wpatrując, konsumowałem byle jak: kiełbaski w sosie pomidorowym, sałatę zieloną lodową, a także bułeczki malutkie z masełkiem świeżutkim.
Może i pyszne śniadanko owo i było, ale mnie nie smakowało, chociaż na zdrowy rozsądek, powinno. Przecież ja nie jadłem takiego, ba! – żadnego śniadanka nie jadłem, ani obiadu żadnego, ni kolacji nawet żadnej, jak pamiętam, a raczej – jak nie pamiętam, to chyba od miesiąca, albo i miesiąca z okładem. To jak ja przeżyłem to niejedzenie i to o niejedzeniu owym niewiedzenie? - się teraz zastanawiałem, kiedy tak spoglądałem na czarno-białe bóstwo, kiełbaski smaczno-niesmaczne widelczykiem poddłubując.
I nie byłbym Filipem Krawcem chyba, gdybym się chociaż troszeczkę bliżej o tajemnicę nie otarł. Zaszedłem przeto od tyłu barku owego, aby naczynia moje jednorazowe nie-całkiem puste, po niezupełnie dojedzonym poprawnie śniadanku, osobiście w koszu na śmieci na zapleczu ulokowanym umieścić. I tam, tak jak zaplanowałem, dosłownie się o zjawisko ku memu zaskoczeniu otarłem, bowiem na nią, a właściwie na jej piersi wielkie pod skromniutką bluzeczką koloru czarnego się świecące, naprężone, dosłownie wpadłem i się w nie wtarłem. Na chwilkę zaledwie. Ale jaki urok miało to wpadnięcie, chciałoby się powiedzieć – trwaj chwilo jesteś piękna - jak mówił wieszczu jakiś, nie pamiętam jaki.
Warto było, powiadam wam. Zdziwienie jej oczu uśmiechem ust pełnych czerwonych bez makijażu poparte ozdobnie zakwitło, kiedy jak starego znajomego o zdrowie mnie zapytała. - - Zdrowy jestem - odpowiedziałem i zaraz o jej zdrówko się dopytałem także. To ona na to, że bardzo niezdrowa jest, chora znaczy. Ja nie czekając wiele, że nie wygląda na chorą, odparłem. Ona znów, łzy do kolan bez ostrzeżenia wylewając, się mnie zwierzać zaczyna, na co ja w ogóle nieprzygotowany, usłyszawszy zaledwie, że narkomanką jest ona osiemnastoletnią, na tym detoksie to częściej niż we własnym domu przebywającą, uciekłem z kuchni, czego do dziś wstyd mi jest.
Daleko nie uciekłem. Deser zapodawała ta sama zjawa przepiękna. I już do mnie po imieniu nadaje pytanie (skąd je zna?), czy ja cookies oatmeal-raisin, czy chocolate-chips jadł będę i popijał czym: kawą, czy gorącą jak już, czy też schłodzoną, czy ze śmietanką, a jeśli tak, to ile ich tych śmietanek porcji, a może jednak z mleczkiem, to jak dużo, i czy słodzę, a jak tak, to ile łyżeczek. Chryste, co to jest, czy to detoks jest, czy może ja do Tima Hortonsa trafiłem przez przypadek? Niech tam, pomyślałem, biorąc niechętnie jedno ciasteczko i kawkę cieniutką.”
****
Książka PIETNO ANIOŁA będzie miała w Polsce kilka promocji obiecanych przez Wydawnictwo Papierowy Motyl. Ja obiecuję, że z dużą pomocą moich Przyjaciół zorganizuję huczną promocję w moim Tomaszowie Mazowieckim. Na razie siedzę w Kanadzie, ale już niedługo wracam do domu, i wtedy poinformuję moich Szanownych Czytelników o szczegółach. PIĘTNO ANIOŁA będzie do nabycia w każdej internetowej księgarni wysyłkowej (wystarczy wpisać imię i nazwisko autora, lub sam tytuł i zrobić jedno małe „klik”), także we wszystkich tradycyjnych księgarniach w Polsce, a specjalne miejsce znajdzie, mam taką nadzieję – w Najlepszej Księgarni - u Basi Goździk przy Placu Kościuszki 22 w Tomaszowie Mazowieckim. W Kanadzie pewna ilość egzemplarzy będzie do nabycia w Księgarni „Polimexu” na plazie „Wisła” w Mississaudze, zanim wrócę do Kraju Klonowego Liścia żeby zafundować moim polonijnym, kanadyjskim Czytelnikom oficjalną, z dużą pompą zorganizowaną promocję w Centrum Kultury imienia Jana Pawła II w Mississaudze. W „Polimexie” zostało jeszcze po kilka egzemplarzy wszystkich moich dotychczas wydanych książek, w tym ostatnia książka - zbiór opowiadań „Krótka historia spodni w Tomaszowie Mazowieckim”.
Napisz komentarz
Komentarze