Najbardziej poruszające były niewiarygodne wiadomości urastające do magicznych, jak te, o dziwnych, jeden po drugim, zejściach młodych artystów, o ciągu tych nieprawdopodobnych śmierci ludzi utalentowanych, młodych, nieprzeciętnych, którzy jakby nie przypadkiem, za to w następstwie jakiegoś fatalnego przekleństwa lub zemsty losu tracili życie. O ludziach, którzy żyli jak motyle – otoczeni sławą, w pięknych miejscach świata. Żyli mocno, barwnie, bogato, lecz krótko.
Byliśmy zafascynowani tą legendą, która narastała wokół dziwnych i niepotrzebnych zejść ze świata ludzi, którzy w naszym pojęciu żyli i tworzyli jak nieśmiertelni. Czyż nie pozostali nieśmiertelni w pamięci nas, ludzi minimalnie tylko młodszych, ot tak, z połowę pokolenia: wybitna piosenkarka Ludmiła Jakubczak, wybitny reżyser Andrzej Munk, nie mniej wybitni aktorzy Bogumił Kobiela i Zbigniew Cybulski, wybitny kompozytor Krzysztof Komeda-Trzciński, nie mniej wybitny pisarz Marek Hłasko, całkiem wybitny playboy Wojciech Frykowski, zapowiadająca się na wybitną aktorkę żona Romana Polańskiego, Sharon Tate.
Chodziliśmy wtedy do II Liceum Ogólnokształcącego w Tomaszowie Mazowieckim. Była wiosna, ciepło i miło. Adek nie wiadomo skąd wytrzasnął kamerę. Prawdziwą, niedużą, za to błyszczącą srebrem amatorską kamerę, która miała korbkę, sam już nie pamiętam, po co. Może do ręcznego kręcenia taśmą w razie awarii baterii, a może baterii wcale jeszcze wtedy nie było? Nie znałem się na tym i nie znam się do dziś. Nam nic innego wtedy nie było do szczęścia potrzebne. Kamera, to było coś – coś nie z tego świata.
Chodziliśmy zawsze stadem, wszyscy w obowiązkowych niebieskich dżinsach i podrywaliśmy dziewczyny w kawiarni Zacisze, położonej na górce dawnego Hrabskiego Ogrodu, już wtedy w Parku Kultury i Wypoczynku im. 10-ciolecia PRL, obecnie Parku Solidarności. Kręciliśmy żarliwie korbką kamery, kierując jej oko ku najfajniejszym dziewczynom, które przyjmowały to wyróżnienie jako przynależny im hołd. Stawiały nam nawet z wielkiej wdzięczności piwo. Nie wiedziały jednak biedne ślicznotki, że w kamerze Adka nie było wtedy nawet centymetra taśmy filmowej. Nikomu to nie przeszkadzało, a najmniej nam, niesfornym obibokom.
Byliśmy straszliwie młodzi, bardzo pewni siebie, spragnieni wolności i tę wolność jakby na przekór faktom posiadający, ją przeżywający. Tak, my w zniewolonym przez Ruskich kraju, tkwiący po uszy w kłamliwej ideologii, lecz całkowicie jej nieprzyjmujący do wiadomości, wypracowaliśmy sobie swój sposób pojmowania i realizowania wolności – poprzez negowanie wszystkiego, co nam wciskano na siłę w szkole i w środkach masowego przekazu. My wiedzieliśmy lepiej „o co tu biega”. Wiedzieliśmy, mimo że w domach rodzice na słowa „komuna” czy „Katyń” reagowali popłochem i nagłą zmianą tematu. My wiedzieliśmy swoje, chociaż nie tego uczono nas w szkołach.
Niektórzy koledzy mieli rodziny za granicą. Mój brat Henryk pływał na statkach Polskiej Żeglugi Morskiej. Przysyłał nie tylko paczki z pomarańczami i z ciuchami. Mieliśmy wiele informacji i przecieków o tym, jak żyją ludzie za Żelazną Kurtyną. Wielu z nas marzyło, żeby to kiedyś zobaczyć, odczuć na własnej skórze. Jak wielu ludzi wtedy, myśleliśmy, że Ameryka czy Kanada, to kraje „zupełnej” wolności, „całkowitej” demokracji, „koszmarnego bogactwa” i to wszystko dotyczy wszystkich bez wyjątku żyjących tam ludzi. Żyjąc z konieczności, bo bez możliwości wyboru i dokonania zmian, w tym, jak to mówiono „najweselszym baraku obozu komunistycznego”, robiliśmy wszystko, żeby rzeczywiście żyć wesoło, tak, jak nam się wydawało – żyją ludzie tam – na Zachodzie.
Dlatego najważniejsze było nie to, co się dzieje u nas, w małym mieście, tylko to, co za granicą. Stąd brało się olbrzymie zainteresowanie Rock & Rollem. Jakże często przychodziliśmy do szkoły zaspani, wyczerpani nocnym wsłuchiwaniem się w zagłuszane listy przebojów z radia Luxemburg. Przejęci stylem ubierania się młodzieży tam, na Zachodzie, jej sukcesami i szczęśliwym, jak nam się wydawało, życiem, nie dawaliśmy za wygraną. Namiastką realizacji tych marzeń był stworzony przez nas styl życia. Niedbały, olewający, z lekka pozerski, bo przecież też chcieliśmy mieć tutaj swoje pięć minut, swoje „kilka kroków w słońcu”.
Kiedy człowiek jest młodym szczawiem, nie martwi się o przyszłość, żyje tylko tym, co przyniesie dzień dzisiejszy, bo wydaje się mu, że będzie żył wiecznie. Sam dobrze pamiętam utyskiwania mojej mamy, że ją coś boli, że się zdenerwowała (czasem na mnie). Nie mogłem wtedy zrozumieć, co to znaczy „być zdenerwowanym”. Na moje wtedy szczęście, szkoda tylko, że ten stan nie przeciągnął się na całe dalsze życie. Niestety.
No więc nasza młodość mimo wszystko przebiegała dosyć wesoło, a z całą pewnością bez nerwów. Ale wtedy w naszym mieście zawsze coś się działo. W kawiarni „Literacka” starsze chłopaki urządzali „fajfy” na które chodziliśmy gromadnie, żeby ich podpatrzyć, jak tańczą dżajfa, czyli Rock’n’Rolla, aby za chwilę dołączyć do nich i tańczyć przy tej cudownej muzyce symbolizującej wolność. I czuliśmy się wolni, przysięgam. Wejścia na dansingi do takich restauracji jak Jagódka, Niedźwiedź czy Sosenka, pilnowali cerberzy, odpowiednio umięśnieni i z bardzo poważnymi obliczami. O wejściu do „Niedźwiedzia” można było tylko pomarzyć, jeśli nie było się akurat posiadaczem koszuli z kołnierzykiem, krawata i marynarki. Gdzie te czasy? Gdzie te knajpy?
Adek już wtedy wiedział, że będzie reżyserem filmowym. Jedyny z naszego otoczenia wiedział, co będzie robił kiedyś, w przyszłości. Nie krył też pewności siebie, kiedy snuł miraże ucieczki z Polski i robienia kariery w Stanach. Pamiętam, jak bardzo mu zazdrościłem tej pewności siebie. Ja wtedy jeszcze nawet w najskrytszych marzeniach nie miałem pomysłu, by opuścić Polskę. Nie, nie dla jakiegoś dziwnie pojętego patriotyzmu, nie o to szło, chociaż ze stuprocentową pewnością wszyscy byliśmy młodymi polskimi patriotami, tu nie mam żadnych wątpliwości, tak nas w domach i w szkołach wychowano, natomiast nie zależało nam zupełnie na byciu obywatelami tak zwanej Polski Ludowej.
Wracając do przerwanego wątku - ja po prostu nie miałem takiego poczucia wolności jak mój kolega, po prostu czułem się skazany na istnienie w kraju, w którym się urodziłem i dojrzewałem. Którego władców nie lubiłem, a ustrój którego był mi przykry, o którego zniewoleniu wiedziałem, choć nie myślałem nawet, a i całe moje ówczesne otoczenie też, żeby coś przy tym pokombinować, żeby można było to wszystko kiedyś zmienić. Tak to naprawdę wyglądało u nas, w mieście Tomaszów Mazowiecki, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, w grupce wyróżniających się, a prawdę mówiąc – pragnących się wyróżniać z szarego komunistycznego otoczenia, młodych i niepokornych nastolatków. Czuliśmy się i tak po swojemu wyróżnieni, swobodni i nieśmiertelni.
Wielu z naszej paczki opuściło Polskę, najczęściej po skończonych studiach. Niektórzy zostali w Stanach, RPA, w Australii, we Francji, w Kanadzie. Inni powracali i znowu wyjeżdżali za chlebem. Bywa, że się spotykamy, chociaż parę osób już niestety nie żyje. Bywało, że spotykaliśmy się za granicą. Teraz częściej spotykamy się w Polsce. Adek rzeczywiście został reżyserem filmowym. Reszta też nie narzeka, większość z nas spełniła swoje marzenia, innych los różnie doświadczył, a niektórym to sprowokował takie niespodzianki życiowe (w sensie pozytywnym), o jakich nigdy nawet nie marzyli.
Dobrze jest się spotkać w Tomaszowie. Narzekamy na otaczająca nas rzeczywistość, na niedostatki, jakie widać gołym okiem w naszym mieście. Nasze narzekanie nie jest z kategorii tych beznadziejnych, złośliwych, zawziętych. My bardzo kochamy nasze miasto, może nawet za bardzo, w każdym razie na tyle mocno, że chcielibyśmy ze wszystkich sił, żeby było ono najlepszym miastem na świecie, pod każdym względem. Po prostu wiele w życiu przeżyliśmy, wiele widzieliśmy, i dlatego mamy lepszą skalę porównawczą niż ci, którzy kraju nie opuszczali. Nie mówię wcale i nie chcę powiedzieć, że jesteśmy lepsi, czy mądrzejsi. Nie o to chodzi. Nikt nas tutaj z powrotem nie ciągnął na siłę, nie wołał, nie zachęcał, a na pewno nie zmuszał do powrotu. Jeśli o mnie chodzi, czuję się w Polsce dobrze. Mogę w dalszym ciągu realizować moje marzenia. Podobnie zresztą świetnie czuję się w Kanadzie.
Jakkolwiek jako nastolatek nawet nie marzyłem, żeby się z Polski wyrwać, już jako dorosły mężczyzna opuściłem kraj na bardzo długo. Jednak do niego wracam, można nawet powiedzieć, że wróciłem. Wspomniałem, że jako młodzian czułem się patriotą, mimo wszystko. I w dalszym ciągu tak myślę, chociaż czuję się także emigrantem. Czy w ogóle wypada zabierać głos w kwestii patriotyzmu z pozycji emigranta?
Dla mieszkańców USA miłość ojczyzny nie jest pusto brzmiącym hasłem. Jest materiałem wiążącym, który zapewnia jedność temu narodowi. Można śmiało zaryzykować pogląd, że patriotyzm w Stanach Zjednoczonych pełni funkcję świeckiej religii państwowej. W kraju, w którym miejsca patriotycznego kultu są odwiedzane znacznie częściej niż w Europie, a mieszkańcy mają różny kolor skóry i pochodzenie etniczne, poczucie przynależności do narodu pielęgnuje się z religijną wręcz gorliwością. Miłość ojczyzny, czyli patriotyzm, okazuje się wyjątkowo silnym spoiwem.
Ameryka wzniosła wiele patriotycznych sanktuariów, które są celem obywatelskich pielgrzymek. W tych świątyniach patriotyzmu pielęgnuje się narodową mitologię, której nikt nie waży się kwestionować. Ścisły konstytucyjny rozdział Kościoła od państwa sprawia, że nauczanie religii w szkołach publicznych jest zabronione. Nie przeszkadza to jednak, aby każdy uczeń rozpoczynał dzień od patriotycznej modlitwy i uczczenia flagi państwowej. Rota szkolnej przysięgi mówi o Stanach Zjednoczonych jako o narodzie pod opieką Boga („One nation under God”). W laickim państwie taka religijna formuła?
Może to dziwne, ale mówienie o Ojczyźnie i o miłości Ojczyzny, wielu Polaków dzisiaj drażni. Mówi się dosyć powszechnie, że wynika to trochę ze współczesnej alergii Polaków na patos i gołosłowność. Ale może warto się zastanowić, skąd się bierze podobna ocena u naukowców. Socjologowie sygnalizują bowiem zatrważająco niską ocenę własnego narodu dostrzeganą wśród wielu dzisiejszych Polaków, zwłaszcza u młodych. Według współczesnych badań, wielu młodych wyjeżdżających za granicę wstydzi się tego, że jest Polakami.
Przypominają mi się początki mojej własnej emigracji. Kiedy latem 1987 roku wylądowałem wraz z rodziną w Republice Federalnej Niemiec, znalazłem się w Hamburgu, w samym sercu buzującego różnorodnością typów tygla uciekinierów, dla których motywacje opuszczenia kraju ojczystego miały przeogromną rozpiętość, od powodów politycznych, poprzez chęć poprawienia sobie życia, po najbardziej zwyczajne - po prostu komuś grunt palił się w Polsce pod nogami. Pamiętam, jak znakomita część nowo poznanych „towarzyszy niedoli” rozpowszechniała z wielkim upodobaniem historie o prześladowaniach, jakim podlegali z powodów ich szeroko zakrojonej podziemnej aktywności politycznej, skierowanej przeciwko komunistycznemu reżimowi. Jednakowoż według mojej tak ówczesnej, jak i obecnej oceny, większość wybierających wtedy wolność czyniła to z pobudek bardziej trywialnych, niż powszechnie głosili. Przeważały powody ekonomiczne.
Zacząłem od wspomnień z okresu lat szkolnych. I na nich zakończę. Są to wspomnienia najmilsze sercu, bardzo własne, których mi nikt nie odbierze, bo były to lata najlepsze w całym moim życiu - przepiękne, niewinne, nieśmiertelne. Chociaż nie zapominam, że dokarmiano nas wtedy natrętną indoktrynacją, na każdym kroku nasycającą niewinne duszyczki jadem całkiem oryginalnie pojętego patriotyzmu, okraszonego nieodzownym internacjonalizmem. Czy ktoś w to wierzy, czy nie, trucizna ma to do siebie, że nie jest łatwo się jej pozbyć.
Napisz komentarz
Komentarze