Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 13 kwietnia 2025 07:22
Z OSTATNIEJ CHWILI:
Reklama
Reklama

Laos / Tajlandia - Złoty Trójkąt i krainy po drugiej stronie góry

W Luang Namtha zameldowaliśmy się w jednym z licznych pensjonatów, w którym dosyć duży pokój z wi-fi dostaliśmy za 50.000 kipów bez targowania. Następnego dnia, Dorotę i Michała pogoniło do Tajlandii. Ja zostałem na miejscu.
Reklama dotacje unijne dla firm MŚP

Byłem w obrębie Złotego Trójkąta - miejsca, w którym zbiegają się granice Tajlandii, Laosu i Birmy. Pikanterii do świadomości znajdowania się w regionie pogranicza dodawało nie tylko górzyste ukształtowanie okolicznego terenu, ale jeszcze jedno, przemysłowe, znaczenie terminu Złoty Trójkąt, jako jednego z głównych ośrodków produkcji opium na terenie Azji.

Reklama

 

Chwilę po pożegnaniu się z Michałem i Dorotą, wynająłem skuter. Za tę samą cenę - 50.000 kipów, miałem do wyboru pełnowymiarową Hondę CBF 125 ccm i skuter Suzuki o tej samej pojemności. Twarde zawieszenie Hondy sprawiło, że wybrałem drugą opcję - Suzuki był lżejszy, więc zwinniejszy, i miał lepsze hamulce.

 

Chciałem zobaczyć jak to jest z tym opium. Złoty Trójkąt wiódł prym w światowej produkcji opium i heroiny do czasów aż został wyprzedzony przez Afganistan.

 

Górzysty Złoty Trójkąt - dawniej nr 1 w światowej produkcji czarnego, kleistego złota.

 

Po zakupach prowiantu w postaci bananów za 5.000 kipów i wody, wyjechałem na drogę w kierunku przejścia z Birmą. Przecinając serpentyny, znów przez chwilę żałowałem, że nie kupiłem motocykla na własność. Inżynierowie, projektujący drogę mieli łeb na karku dbając by kierowcy nie zasnęli. Co chwila jest jakiś zakręt. Przy tym, w zdecydowanej większości przypadków, za zakrętem w prawo, dla odmiany, jest zakręt w lewo. Do tego, dzięki temu, że nie ma praktycznie ruchu, wyprzedzając, za pewnik można uznać, że drugi pas jest wolny. W razie problemów, zawsze można ewentualnie zgłosić chęć pierwszeństwa klaksonem.

 

Serpentyny północnego Laosu. Nie można się nudzić - za zakrętem w jedną stronę, prawie zawsze jest zakręt w drugą.

 

Po drodzę do Muang Sing, minąłem wodospad. Wstęp kosztował 10.000 kipów. Było to kolejne płatne miejsce w Laosie, w którym nie musiałem kupować biletu. Po prostu, zapytałem czy mogę wejść za darmo. Po przejściu kilkuset metrów wąską dróżką pełną pająków zobaczyłem wodę spływającą po skale do położonego niżej strumienia. Miły widok, ale najlepsze wodospady w Laosie są na południu - na płaskowyżu Bolaven - gdzie aż się od nich roi.

 

Kolejny przystanek zrobiłem sobie w Muang Sing. Przejechanie 50 kilometrów zajęło mi ponad godzinę. "No i gdzie to opium?", pomyślałem. Rozglądałem się po położonych na zboczach gór i w dolinach plantacjach i nic białego ani fioletowego, ani nawet choćby czerwonego nie widziałem. Zdjąłem kask i usiadłem przy stoliku żeby zapalić zwykłego, naładowanego tytoniem, klejem do bibułek, jakimiś substancjami podtrzymującymi żar, i innymi truciznami papierosa. Zauważyłem dreptające przy drodzę, ubrane proste w kroju, ale bardzo bogato i oryginalnie zdobione stroje sarsze panie. Po krótkim kontakcie wzrokowym, miałem wrażenie, że przyspieszyły nieco kroku. Kiedy doszły do mnie, siedziałem już spowrotem na skuterku. Panie zbliżyły się dosłownie na tak bliską odległość, że nasze biodra praktycznie się stykały i bez słowa, po spojrzeniu mi dziwnie mętnym wzrokiem w oczy zaczęły prezentować imponującą zawartość sakiew - ręcznie robione bransoletki, wisiorki z muszelek, misternie zdobione chusty i tajemnicze torebeczki z bladozielonym suszem i czarno-brązową mazią.

 

Kolorowo ubrane mieszkanki jednej z plemiennych wiosek.

 

- "Ganja? Opium?", zapytały.
- Skąd jesteście? Zapytałem po angielsku
- ...... - chyba nie zrozumiały
Zapytalem czy znają jakiś inny język
- Ganja? Opium?
- Opium, pokażcie to
Roztarłem kawałek małej lepkiej działki na palcach
- Ile?
- 20.000 kipów
- Ile macie?
- 20.000 kipów
- Więcej. Panie zaczęły wyjmować to co miały. W końcu, zniecierpliwiony wypaliłem:
- Kilogram poproszę. Rzuciłem jak w sklepie spożywczym.   
- Aaaaahhhh kilogram. Odpowiedziała jedna z babdź zdziwionym głosem. To tam jedź
- Gdzie?
- Akkha village

 

Co w sakwach? Standard - ręcznie robione ozdóbki - koraliki, chusty i, oczywiście - ganja i opium.

 

Pożegnałem się ładnie i udałem w stronę wskazaną przez jedną z dilerek. Za kilkoma zakrętami, zjechałem do małej wioski położonej kilka kilometrów od głównej drogi. Kiedy zobaczyłem stojący na wzniesieniu prosty totem, wydawało mi się, ze trafiłem we właściwe miejsce. Mieszkańcy plemiennych wiosek północnego Laosu nie są wyznawcami Buddyzmu. Nie są nawet Laotańczykami. Złoty Trójkąt to miejsce, w którym granice się zacierają. Nie ma pojęcia państw. Są za to żyjące blisko siebie klany, które mają własną kulturę, własną tożsamość, własne wierzenia i obrządki.

 

Totem w jednej z plemiennych wiosek.

 

Szwędając się po wiosce okraszonej bardzo mistycznymi symbolami, moją uwagę zwróciła grupka mężczyzn wachlujących wokół domu dym z kilku naczyń, w których palił się ogień. Byli w trakcie ceremonii wyganiania złych duchów. Na widok aparatu, jeden z nich uśmiechnął się. Usiadłem i poczekałem do końca. Kiedy zapytałem o opium, pokierował mnie do innego domku wybudowanego nieco niżej. W środku, przejął mnie inny mężczyzna. Po obowiązkowym ściągnięciu butów, zostałem wprowadzony do małego pokoiku z dwiema innymi osobami - opartym o ścianę starszym panem i strasznie wychudzoną, leżącą na boku i, jakby ostatkiem sił, ledwo podpierającą się łokciem kobietą. Mój "przewodnik" zatrzasnął klamkę i wyciągnął torebkę pełną brązowych makówek wielkości większej niż kciuk.

 

Makowe głowy jak w mandze

 

- Fajnie, makówy - powiedziałem. Gdzie to opium?
- Ile?
- Kilogram

 

Pan wyciągnął kolejną torbę z ciemną, oleistą, żywiczną mazią. Do tego, naszykował zestaw w postaci sprasowanej już, gotowej, mniejszej działki, talerzyka z drobnymi nożyczkami, wagą, zwęgloną łyżeczką i innymi akcesoriami. Całość była jeszcze bardziej skomplikowana i tajemnicza niż ognista ceremonia odstraszania złych duchów, którą widziałem wcześniej. Panowie nabili drewnianą bambusową fajkę. Mój "przewodnik" zaciągnął się i przekazał mi "bonga". Nie chcąc popełnić kolejnej gafy jak kilka dni wcześniej, udałem, że się zaciągam i podałem fajkę mężczyźnie, obok. Ten, oddał ją leżącej, ledwo podpierającej się kobiecie - najwyraźniej siedział tam tylko po to by podtrzymywać płomień. Cała otoczka wyglądała jak w klasycznej palarni opium. Znów, poczułem się jakbym odbył podróż w czasie i przestrzeni - tego typu miejsca były popularne w XIX wieku i teraz, mimo, że jest wiek XXI istnieją nadal w niezmienionej, niemal, formie.

 

Nie wiedziałem, że konsumpcja opium jest tak skomplikowana. Sam bym się w tym wszystkim pogubił.

 

 

 

 

Nie miałem ochoty na makową euforię. Bardziej niż do palenia, mak jakoś pasuje mi do słodkiego makowca - najlepiej w polewie czekoladowej. Kolejnej kolejki do ustnika fajki więc odmówiłem i zapytałem skąd oni to biorą. Niestety, umiejętności komunikatywne mojego "przewodnika" były mocno ograniczone. Musiałem jakoś wyrwać się z palarni nie robiąc zamieszania i zachowując dobrą pozę.

 

Jedyne co przyszło mi do głowy to pokraczne negocjacje ceny kilograma. Na kartcę zapisywaliśmy jakieś sumy z chyba nieskończoną ilością zer. Zaproponowałem przejście na dolary. Nic z tych rzeczy - mój hurtownik chciał pozostać przy kipach. Targowałem tak by mieć najmniejszą ilość zer i dopiąłem celu.

 

Nie musiałem wychodzić ani mówić, że się rozmyśliłem, że chciałem tylko zobaczyć, itp. zachowując twarz i pozostając przy zbyt niskiej cenie zostałem bardzo delikatnie wyproszony z małego, zamkniętego i zadymionego pokoiku.

 

Nareszcie światło dzienne.

 

Po ochłonięciu z wrażeń, zacząłem pytać po wiosce skąd oni to biorą. Niestety, nikt nie potrafił mi odpowiedzieć po angielsku. Zadzwoniłem do Luang Namtha do biura turystycznego, w którym mówili po angielsku, zapytać o wioskę Akha i o plantacje. Pan po drugiej stronie powiedział, że Akha nie mają żadnego opium, że to jest nielegalne, i że kiedyś tak, ale teraz żyją z ręcznie robionych ozdóbek i plecionek i, że w ogóle nie wie po co dzwonię. Wymyśliłem więc, że przejadę się dróżką zobaczyć co jest "po drugiej stronie góry". Po kilku kilometrach wjechałem do innej wioski. Znowu trafiłem na palarnię opium, w której czekała na mnie podobna otoczka co w poprzedniej. Tyle, że tutaj, po prostu wyszedłem udając głupka, że nie wiem o co chodzi.

 

Kiedy wjechałem na małą dróżkę, zachmurzyło się, a ja nie miałem już odwrotu. Było zbyt wąsko żeby zawracać a ewentualna próba mogła skończyć się zsunięciem w przepaść. Minąłem dwie grupki osób niosących koszyczki i torby. Dalej stał jeden ciekawie wyglądający totem i kilka ołtarzyków ofiarnych. Już drugi raz w Laosie, poczułem się, jakbym trafił do zupełnie innej bajki niż tej, w której się urodziłem. Zaczęło grzmieć a wskaźnik paliwa jakoś dziwnie spadł w dół. Zacięty pływak? "Jest droga, to gdzieś musi prowadzić", pomyślałem.

 

Co jest "po drugiej stronie góry"? Jest droga, więc musi gdzieś prowadzić. Tyle, że wjeżdżając na nią, trzeba jechać prosto. Nie ma gdzie zawrócić, a ja mam lęk wysokości.

 

W końcu, w strugach deszczu, znalazłem dróżkę prowadzącą na jedno z suchych pól ryżowych i na przełaj przejechałem do jednego z, popularnych w Laosie, jak ja to sobie nazwałem, wypoczywalników. Rozłożyłem śpiwór, zamknąłem się w środku. Pleciony z liści palmowych dach przeciekał, ale i tak było ciepło i zmokłem mniej niż jakbym miał rozbijać w takim deszczu namiot. Następnego dnia, zdecydowałem się, nie zawracać tylko jechać w tym samym kierunku. Po drodzę, dojrzałem jakieś białe punkciki. Czosnek? Zszedłem stromym zboczem w dół i - tak, znalazłem się na poletku maku. Do tego brakowało śniegu i już byłoby jak w Krainie Oz. "Mam swoje kwiatki", pomyślałem. Przypomniało mi się jak rok wcześniej odwiedziłem Ketamę w marokańskich górach Rif - główne miejsce produkcji haszyszu w tym kraju i jego punkt dystrybucji na rynek Europejski. Tyle, że tam, konopie rosną wzdłuż głównej drogi a rolnicy-biznesmeni znają doskonale kilka języków i z chęcią zapraszają do swoich gospodarstw by pokazać swoje pola, pochwalić się jakością lokalnych wyrobów, i opisać sposób przerabiania drobnych kwiatków w brązowy proszek.

 

Spodziewałem się ogromnych połaci ziemi okraszonych biało-fioletowymi punkcikami. Zastałem malutkie poletko i kilka klasycznych palarni opium.

 

 

 

 

Czytając informacje o Złotym Trójkącie, spodziewałem się ogromnych pól porastających całe zbocza i doliny, ludzi z kałaszami chroniących plantacji i walczących z uzbrojoną po zęby policją. Trafiłem na kilka kameralnych palarni opium i małe, schowane gdzieś za górami i za wykarczowanymi lasami, ogródkowe wręcz, poletko. Przejechałem do Luang Namtha, zdałem motor, odbierając od właściciela wypożyczalni mój kapelusik, którego od wyjazdu z Polski jeszcze nie zgubiłem, przytroczyłem namiot i śpiwór spowrotem do plecaka, sprawdziłem przy porannej kawie pocztę i poszedłem w stronę drogi do Tajlandii.

 

Dziwnym trafem, mój przejazd do Houey Xai, wyglądał prawie dokładnie tak samo jak w mailu, który dostałem od Michała i Doroty - najpierw skok na stację autobusową, później, po przejściu na rozwidlenie, zatrzymałem, jak się okazało, szefa jednej z plemiennych wiosek w okolicach mojego punktu docelowego. Przy okazji, dostałem też obiad i trochę owoców na dalszą drogę, a jego syn - Min, oprowadził mnie po swojej wioscę i nauczył kilku zwrotów w swoim, bardzo różnym od laotańskiego języku. Na pytanie o opium, Min, odpowiedział, że nic nie wie. Mieszkańcy jego wioski żyją z obsługi turystów, uprawy owoców, w tym ananasów, wyrabiania dosyć taniej biżuterii - jedna z dziewczynek, chciała tylko 2.000 kipów za naszyjnik z muszelek. 2.000 kipów dałem, muszelek nie chciałem (nie chcę zadzierać z duchami ;-) ).

 

Niby zwykłe ananasy, a potrafią bez żadnych wspomagaczy, rozśmieszyć.

 

 

Po pożegnaniu, stałem w jednym miejscu jeszcze godzinę. Dopiero po tym czasie, zatrzymała się młoda kobieta, która zawiozła mnie pod samo przejście graniczne. Nie chciałem jeszcze przekraczać granicy. Zamiast tego, rozejrzałem się po Xuey Xai, w którym, jak się okazało, nie było nic ciekawego, oprócz rynku ze strasznie drogimi produktami z Tajlandii. Nie mogłem nawet znaleźć pensjonatu za rozsądną cenę. Na bezpieczny nocleg, udałem się do świątyni.

 

Granicę przekroczyłem dopiero rano. Wszystkie kipy, które zostały mi w portfelu wymieniłem na dwie waluty - papierosy i tajskie bahty. Zastanawiałem się jakie są przepisy celne odnośnie wyrobów tytoniowych. W większości państw są takie absurdalne regulacje, że alkoholicy są bardziej uprzywilejowani niż palacze. To, że nie ma tak na prawdę żadnych przepisów, zauważyłem na przejściu. Taki południowoazjatycki standardzik - budki, które trzeba sobie samemu znaleźć; można spokojnie przejść bez stemplowania. Tylko bilet na łódkę trzeba kupić, ale wodne taksówki nie są w żaden sposób powiązane z celnikami.

 

 

Przeszło mi przez chwilę czy nie wrócić się po motor i nie poszukać jakiegoś "zielonego" przejścia do Birmy. Miałem jednak małą wizję dalszej trasy, więc ewentualne zatrzymanie i deportacja byłaby dla mnie zbyt dużym ryzykiem. Może kiedyś pobawię się w włóczęgę z prawdziwego zdarzenia - bez paszportu, bez dokumentów, bez grosza przy duszy. Na razie jestem, jednak trochę ograniczony przez te wszystkie nowoczesne standardy.

 

Bardziej niż palarnie opium, zaimponowały mi społeczności plemienne - te, "po drugiej stronie góry", do których nie dochodzą linie energetyczne, żyją poza "naszym" systemem. A to, że bratnie klany mieszkają po drugiej stronie nakreślonej na mapie kreski, po prostu ich nie interesuje. Najzwyczajniej w świecie, pieszo dreptają od wioski do wioski nie widząc po drodzę żadnych przeszkód (takich jak np. podmiot liryczny w piosencę "Sokoły", ubolewający nad wprowadzeniem granicy Polski z Ukrainą). Z drugiej strony, nawet pstrokate zdobienia ich ubrań nie przyciągałyby uwagi służb granicznych w takim stopniu jak moja rozwiana i pokręcona czupryna.

 

Mieszkańcy wiosek plemiennych Złotego Trójkąta żyją poza "naszym" systemem.

 

 

 

 

Po tajskiej stronie, przeżyłem szok cenowy - Laos był drogi. Od razu, zjadłem śniadanie, za 20 bahtów (2 zł.) i kupiłem kilka za 2 bahty. Stojąc na drodze w moim kierunku, zastanawiałem się jak działa w Tajlandii autostop - w stosunku do natężenia ruchu, wyszło mi, że czekałem dosyć długo. W końcu, zdecydowałem się, jak zwykle, z nudów, iść pieszo przed siebie.

 

Przez chwilę szedłem nie po tej stronie. No tak - w Tajlandii jeździ się lewym pasem - czyli czas na ćwiczenie lewego kciuka. Po kilku minutach marszu, zatrzymał się stary, czerwony autobus z klimatyzacją w postaci kilku przymocowanych do sufitu wiatraków - jak w starych Syrenkach. Kierowca zrozumiał laotańskie "bor mi ngen". Mówili mi wcześniej, że tajski i laotański to podobne języki. Zaśmiał się i zaprosił do środka.

 

Przejechałem do Chiang Rai, poprosiłem o przechowanie plecaka w świątyni i poszedłem obejrzeć miasto. W trakcje spaceru, poznałem Szwajcara - Hugo, spędzającego emeryturę w Tajlandii w bardzo ciekawy sposób. Przez pierwsze pół roku mieszkał na Phukhecie. Później, trzy lata spędził w Bangkoku, a następnie kupił samochód, spakował wszystkie manatki i zaczął mieszkać trochę tu i trochę tam. Hugo opowiedział mi trochę o okolicy i, ogólnie, sposobach na jak najtańsze przetrwanie w Tajlandii.

 

Powiedział, że w moim wieku też w taki sposób podróżował. Sprzedał mi również swój zapasowy telefon za 300 bahtów (10 dolarów). Tym razem, po dwóch Sony Ericssonach - jednym skradzionym a drugim do końca rozklekotanym, i jednym Huaweyiu, utopionym podczas obchodów Pi Mai, przyszła kolej na testowanie świeżego, praktycznie niedawno wyjętego z pudełka, Samsunga. Mam nadzieję, że wytrzyma mi chociaż kilka miesięcy bo do tej pory, w Azji Płd-Wsch. nie widziałem żadnych komisów.

 

Czas na nowe miejsce - Tajlandia.

 

Po pierwszej nocy w Chiang Rai, wynająłem skuter i pojechałem na wycieczkę do Złotego Trójkąta w znaczeniu zbiegu granic Tajlandii z Birmą i Laosem. Trochę myliły mi się na początku pasy. Do tego, w odróżnieniu od Laosu, małe miasto wygląda jak miasto więc doszły ronda i wymyślne skrzyżowania. Jednak skuter to nie samochód - nie ma kierownicy po drugiej stronie, a zmieniając odruchowo biegi, nie otwiera się drzwi. Szybko idzie się przyzwyczaić i, ewentualnie, połapać, że coś jest nie tak. Na dwu- i trzypasmówkach, zastanawiałem się przez chwilę czy jechać po prawej czy po lewej krawędzi pasa. Na szczęście, zawsze mam złoty środek. A, że wynająłem znów lekką 125-kę, a drogę pod kołami miałem równą i płaską, mogłem sobie jechać po tej stronie, po której chciałem.

 

Ktoś tu chyba wjechał pod prąd. No tak - w Tajlandii jeździ się po lewej stronie.

 

Na Złotym trójkącie, miałem fajne uczucie kiedy stojąc w jednym państwie, przez rzekę widać dwa inne. Gdyby dorzucić do tego jeszcze to, że kilkadziesiąt kilometrów od tego miejsca jest chińska prowincja Yunnan, robi się bardzo międzynarodowo. I choć to co mnie interesowało już widziałem, stwierdziłem, że nadal interesuje się rzeczami na literę "m".

 

Tajlandia, Laos, Birma? Kwestia wycelowania we właściwy brzeg rzeki. A morze katapultacja do Chin?

 

Postawiłem na wejście do znajdującego się nieopodal muzeum opium. W środku znajdowały się różne eksponaty, informacje historyczne, ciekawe notki - m. in. o wioskach i społecznościach plemiennych. Dopiero wychodząc, zorientowałem się, że bilet kosztował 50 baht. No cóż - nikt się nie upomniał. Jadąc dalej, natrafiłem na drugie muzeum. Tutaj jednak, wstęp kosztował już 200 bahtów (20 zł). Tyle, że akurat było zamknięte dla odwiedzających ze względu na prace remontowe. Drzwi, jednak były otwarte. Trochę dziwnie się czułem szwędając się po wielkim, pustym obiekcie. Szczególnie kiedy trafiłem do pokoju wyglądającego na salę konferencyjną z eleganckimi krzesłami, przeszklonym stołem i widokiem na luksusowe domki i idealnie zadbany park.

 

Spacer po pustym, zamkniętym i otwartym jednocześnie muzeum - odpoczynek w czymś co wygląda na salę konferencyjną.

 

Podjechałem również do przejścia z Birmą. Niestety, w tym miejscu płacąc jedyne 500 baht (50 zł.) można przejść tylko na jeden dzień i to tylko do strefy przygranicznej, w której znajduje się tylko targ i kasyna. Wieczorem, zastanawiałem się przez chwilę czy nie rozbić namiotu. Zdecydowałem, jednak, poprosić znów o nocleg w świątyni. Tutaj, przyszło zdziwienie. Nie mówiący po angielsku mnich, na gest, po którym ciężko się domyślić, że chodzi o coś innego niż spanie, wprowadził mnie do prywatnego pokoju z łazienką. Zupełnie, tak jakby mnisi w tej świątyni mieli pokój gościnny dla przyjezdnych.

 

Zupełnie jakby mnisi w świątyni, w której poprosiłem o nocleg mieli osobny pokój gościnny dla przyjezdnych.

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Opinie

Brygida T.Brygida T.

Dlaczego krytykujemy posłów, senatorów czy radnych? Czy jest to w ogóle sprawiedliwe? Przecież sami ich wybieramy, więc pretensje powinniśmy mieć tylko do siebie. Że zostaliśmy oszukani? No, cóż - metoda na wnuczka, czy na polityka, cóż to za różnica? Skoro wpuszczasz kogoś do mieszkania, to sprawdź kim ta osoba jest

Obecna kadencja samorządowa niedługo zatoczy pierwsze okrążenie. Za kilka tygodni minie rok odkąd radni sprawują swoje mandaty. Zapewne wiele osób zada sobie pytanie: jaki jest tego efekt? Za co tak zwani "samorządowcy" biorą publiczną kasę? Chyba nie za hejterskie wpisy w internecie, podszczuwania, czy oratorskie popisy zawierające tak samo dużo słów, jak mało jest w nich sensu? Która z osób, oddających głos w wyborach samorządowych śledzi na bieżąco poczynania radnych, przy których postawili swój krzyżyk? Kto z Was zgłosił się do własnego wybrańca z prośbą o interwencję w jakiejkolwiek sprawie? Uzyskaliście pomoc? Są to oczywiście pytania czysto retoryczne. Samorządowa patologia jest coraz głębsza. Z kadencji na kadencję, z roku na rok. Radni zajmują się sobą nawzajem, walczą o stołki i ulegają korupcji. Liczy się głównie kasa i polityczne gierki. Gdzie w tym sprawy ważne dla mieszkańców? Wczorajsze obrady Rady Powiatu Tomaszowskiego były tego dobitnym przykładem. Budziły zażenowanie i smutek. Czy można upaść jeszcze niżej? W naszej rzeczywistości niestety wszystko jest możliwe, a przecież zapewniano Was, że będzie lepiej! Nieprawdaż?

80 lat Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych

Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne S.A. (WSiP) to najstarsze polskie wydawnictwo edukacyjne i jedna z najbardziej rozpoznawalnych firm działających na rynku podręczników oraz narzędzi edukacyjnych dla szkół w Polsce. Podstawę oferty stanowią tradycyjne i cyfrowe produkty dla wszystkich poziomów edukacji - od wychowania przedszkolnego, przez szkoły podstawowe, licea, technika do szkół branżowych. Firma rozwija innowacyjną platformę edukacyjną - EDURANGĘ. Dbając o najwyższy poziom przygotowywanych materiałów, WSiP nie pomija roli rozwoju zawodowego nauczycieli. Dlatego prowadzi niepubliczny ośrodek doskonalenia nauczycieli ORKE, który wspiera profesjonalnymi szkoleniami nauczycieli oraz dyrektorów szkół i placówek oświatowych.Data dodania artykułu: 08.04.2025 09:17
80 lat Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych

Europosłowie: będziemy walczyć o utrzymanie finansowania polityki spójności i polityki rolnej UE

Sprawozdawcy Parlamentu Europejskiego ds. kolejnego wieloletniego budżetu UE uważają, że pomimo nowych wyzwań związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, polityka spójności oraz wspólna polityka rolna - które wykorzystują obecnie 2/3 budżetu UE - muszą być traktowane priorytetowo. „Europa musi stać się silniejsza i musi to znaleźć odzwierciedlenie w budżecie” - mówi europoseł Siegfried Mureșan.Data dodania artykułu: 08.04.2025 09:10
Europosłowie: będziemy walczyć o utrzymanie finansowania polityki spójności i polityki rolnej UE

Psy asystujące wspierają osoby z problemami psychicznymi

Odpowiednio przygotowany pies może być dobrym wsparciem dla osób zmagających się problemami zdrowia psychicznego i istotnym uzupełnieniem ich terapii; takie psy są już szkolone w Polsce. 7 kwietnia przypada Światowy Dzień Chorego Psychicznie.Data dodania artykułu: 07.04.2025 13:27
Psy asystujące wspierają osoby z problemami psychicznymi
Reklama
ReklamaSklep Medyczny Tomaszów Maz.
Reklama
Reklama
Reklama
Stołki dla radnych KO ważniejsze niż sprawy mieszkańców

Stołki dla radnych KO ważniejsze niż sprawy mieszkańców

Obecna kadencja samorządowa niedługo zatoczy pierwsze okrążenie. Za kilka tygodni minie rok odkąd radni sprawują swoje mandaty. Zapewne wiele osób zada sobie pytanie: jaki jest tego efekt? Za co tak zwani "samorządowcy" biorą publiczną kasę? Chyba nie za hejterskie wpisy w internecie, podszczuwania, czy oratorskie popisy zawierające tak samo dużo słów, jak mało jest w nich sensu? Która z osób, oddających głos w wyborach samorządowych śledzi na bieżąco poczynania radnych, przy których postawili swój krzyżyk? Kto z Was zgłosił się do własnego wybrańca z prośbą o interwencję w jakiejkolwiek sprawie? Uzyskaliście pomoc? Są to oczywiście pytania czysto retoryczne. Samorządowa patologia jest coraz głębsza. Z kadencji na kadencję, z roku na rok. Radni zajmują się sobą nawzajem, walczą o stołki i ulegają korupcji. Liczy się głównie kasa i polityczne gierki. Gdzie w tym sprawy ważne dla mieszkańców? Wczorajsze obrady Rady Powiatu Tomaszowskiego były tego dobitnym przykładem. Budziły zażenowanie i smutek. Czy można upaść jeszcze niżej? W naszej rzeczywistości niestety wszystko jest możliwe, a przecież zapewniano Was, że będzie lepiej! Nieprawdaż?
Cztery WOPR-y dostaną nowy sprzęt ratowniczy. W tym Tomaszów Mazowiecki

Cztery WOPR-y dostaną nowy sprzęt ratowniczy. W tym Tomaszów Mazowiecki

Sprzęt ratowniczy za prawie 600 tys. zł trafi w nowym sezonie do Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratowniczego w Tomaszowie Mazowieckim, Zduńskiej Woli, Skierniewicach i w Piotrkowie Trybunalskim. O jego zakupie z budżetu obywatelskiego woj. łódzkiego zadecydowali mieszkańcy.
Reklama

Wasze komentarze

Autor komentarza: AjdejanoTreść komentarza: Szanowny Panie Mariuszu. Teraz powinienem zrobić Panu drakę za to, że wpuszcza Pan do swojego portalu takie kawałki, jak ten powyżej, które to kawałki wkur#iają internautów. To, co wyprawiają ci powiatowi, debilowaci radni, przechodzi ludzkie pojęcie. Dotychczas próbowałem jakoś-tam bronić tego mojego znajomego Sławka, ale to, co On teraz oldpie#dala, nie mogę tego zrozumieć. I jeszcze nie doczekałem się informacji, czy ci mieszkańcy w sprawie tej S12 doczekali się jakiegoś zainteresowania ze strony debilowatych radnych. Jeżeli się nie doczekali, to, kur#a, DOBRZE IM TAK. Może ta garstka ludzi pierdyknie łbami w ścianę i w ich mózgach tych bezmózgowców wreszcie zaświta myśl, że jak się idzie do wyborów, to trzeba myśleć, kogo się wybiera. Nie mam litości dla tych ludzi. Tak chcieli i tak kur#a mają.Źródło komentarza: Stołki dla radnych KO ważniejsze niż sprawy mieszkańcówAutor komentarza: EllaTreść komentarza: Jestem za ale kilka punkter do natychmiastowej poprawy. Muszla bez lawek ( byly dobre, wywieziono w niewiadome) totala porazka. Miejsce piknikowe przed muszla bez wypozyczalni kocykow i lezaczkow totalna porazka. Muszla gigant az prosi sie o zmniejszenie o ten jeden przedni segment. Gdzie sa wierzby placzace przy stawie, ktore nam obiecano? No gdzie? Ukradli w transporcie? Zlorzueja zlapac a wierzby placzace zasadzic. Brak oznak, gdzie jest toaleta. Mozna bylo zasadzic wiecej drzew. Reszta ok, akceptuje.Źródło komentarza: O samym świcie w centrum miasta....Autor komentarza: EllaTreść komentarza: Jestem za. Nazywa jak najbardziej adekwatna. Kto wymyslil te Solidarnosc w nazwisk parku? Brakuje tylko Jana Pawla, Braci Kaczynskich i trzech Wieszczow.Źródło komentarza: Park Ostrowskich? Będzie propozycja zmiany nazwy Parku MiejskiegoAutor komentarza: KajkaTreść komentarza: To jest gmina Tomaszów. Gmina Inowłódz zaczyna się z tej strony od Brzustowa. Poza tym, to powiat starał się o dotację, a nie gmina.Źródło komentarza: Rekordowa dotacja do remontu drogi? Czegoś takiego jeszcze nie byłoAutor komentarza: nowicjuszTreść komentarza: Nie żle, tylko czemu tak mała toaleta?Źródło komentarza: O samym świcie w centrum miasta....Autor komentarza: mTreść komentarza: Zdjęcie 6. Patrząc od wejście do parku o strony ul. Mościckiego widzimy fontannę przypominającą posąg w kształcie krzyża.Źródło komentarza: O samym świcie w centrum miasta....
Reklama
Skarpetki zdrowotne z przędzy bawełnianej ze srebrem

Skarpetki zdrowotne z przędzy bawełnianej ze srebrem

Skarpetki nieuciskające DEOMED Cotton Silver to komfortowe skarpetki zdrowotne wykonane z naturalnej przędzy bawełnianej z dodatkiem jonów srebra. Skarpety ze srebrem Deomed Cotton Silver mogą dzięki temu służyć jako naturalne wsparcie w profilaktyce i leczeniu różnych schorzeń stóp i nóg!DEOMED Cotton Silver to skarpety bezuciskowe, które posiadają duży udział naturalnych włókien bawełnianych najwyższej jakości. Są dzięki temu bardzo miękkie, przyjemne w dotyku i przewiewne.Skarpetki nieuciskające posiadają także dodatek specjalnych włókien PROLEN®Siltex z jonami srebra. Dzięki temu skarpetki Cotton Silver posiadają właściwości antybakteryjne oraz antygrzybicze. Skarpetki ze srebrem redukują nieprzyjemne zapachy – można korzystać z nich komfortowo przez cały dzień.Ze względu na specjalną konstrukcję oraz dodatek elastycznych włókien są to również skarpetki bezuciskowe i bezszwowe. Dobrze przylegają do nóg, ale nie powodują nadmiernego nacisku oraz otarć. Dzięki temu te skarpety nieuciskające rekomendowane są dla osób chorych na cukrzycę, jako profilaktyka stopy cukrzycowej. Nie zaburzają przepływu krwi, dlatego też zapewniają pełen komfort przy problemach z krążeniem w nogach oraz przy opuchnięciu stóp i nóg.Skarpetki DEOMED Cotton Silver są dostępne w wielu kolorach oraz rozmiarach do wyboru.Dzięki swoim właściwościom bawełniane skarpetki DEOMED Cotton Silver z dodatkiem jonów srebra to doskonały wybór dla wielu osób, dla których liczy się zdrowie i maksymalny komfort na co dzień.Z pełną ofertą możecie zapoznać się odwiedzając nasz punkt zaopatrzenia medycznegoTomaszów Mazowiecki ul. Słowackiego 4Oferujemy atrakcyjne rabaty dla stałych klientów Honorujemy Tomaszowską Kartę Seniora 
Reklama

Napisz do nas

Zachęcamy do kontaktu z nami za pomocą formularza. Możecie dołączyć zdjęcia i inne załączniki. Podajcie swojego maila ułatwi to nam kontakt z Wami
Reklama
Reklama
Reklama