Tomasz Bąk: Zespół Ziemniaki znam tylko z opowieści starszych załogantów, ale na Crowmoth się załapałem, myślę, że to historia sprzed jakichś dwunastu lat… Chciałbym zapytać, czy Wasze doświadczenia na lokalnej scenie jakoś Was ukształtowały, czy może wręcz przeciwnie, próbujecie jakoś to wyprzeć. Przyznajecie się do swoich korzeni?
Adam Sobolewski: Zacznę może od końca. Można by zadać pytanie, czy w ogóle słychać te projekty w muzyce, którą gramy teraz. Odpowiedź brzmiałaby: tak, jak najbardziej. Czy się przyznajemy? Ja do Crowmotha się przyznaję, uważam, że im późniejszy, tym stawał się ciekawszy. Niestety, jak większość takich projektów licealnych, zespół w pewnym momencie „siadł”…
Andrzej Zamenhof: Jeżeli o mnie chodzi, to ja absolutnie nie wypieram tych doświadczeń, wręcz przeciwnie, uważam, że są bardzo cenne, bo jednak tak się kształtowaliśmy i każdy z nas w ten sposób uczył się grać muzykę, funkcjonować jako zespół, pracować z ludźmi, być na scenie… Jeśli chodzi o Ziemniaki, to mogłem wtedy szlifować umiejętności wokalne. Ziemniaki wspominam przede wszystkim jako takie wesołe dzieciństwo, gdzie chłopaki przychodzili, grali ze mną w piłkę, jeździli samochodzikami, a potem mówili: „Andrzej, trzeba grać koncert”, więc jechaliśmy do Piotrkowa, Rokicin czy Chorzęcina i graliśmy, było pogo, przychodziły punki… To było bardzo ciekawe doświadczenie i bardzo miło wspominam ten czas. Ponadto często wracam do jednego z najważniejszych wydarzeń w moim życiu, jakim był koncert z Dezerterem w Tomaszowie. Samo słuchanie Dezertera zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a możliwość zagrania na tej samej scenie, gdy miałem dziewięć czy dziesięć lat, okazja, żeby ich posłuchać i obejrzeć to wszystko z bliska – to na pewno mocno wpłynęło na to, co robimy teraz, bo słuchać dużo Dezertera w Hańbie! No, a co do Crowmotha, to też mam bardzo miłe wspomnienia, to był mój pierwszy zespół, gdy byłem już prawie dorosłym człowiekiem i na pewno bardziej świadomie do tego wszystkiego podchodziłem. Wiesz, do tej pory jakoś trzymamy się razem, po cichu myślimy o jakimś dwudziestoleciu (śmiech). Więc jak najbardziej miło wspominamy i nie wypieramy się tych korzeni.
TB: A sama atmosfera dorastania w robotniczym mieście? W Hańbie! te wątki robotnicze są dość mocno zaakcentowane…
AS: Mocno zaznaczyliśmy to w naszych fikcyjnych biografiach, w których napisaliśmy, że muzycy grający w Hańbie!, Andrzej Zamenhof i Adam Sobolewski, poznali się w Tomaszowskiej Fabryce Filców Technicznych, więc Tomaszów jest jak najbardziej ważny, jest takim punktem zwrotnym całej tej fikcyjnej historii zespołu.
Jak się dorastało w Tomaszowie? Nie zapomnę takiego złotego cytatu mojego kolegi z liceum. Siedzieliśmy na Muszli, rozmawialiśmy o tym, co chcielibyśmy robić w przyszłości, wiesz, gdybaliśmy, że ten chciałby wykonywać taki zawód itd., i w końcu ktoś z nas wypalił, że bardzo chciałby zobaczyć Japonię, na co ten kumpel takim grobowym głosem wypalił, że z Tomaszowa nie widać Japonii – z Tomaszowa widać tylko kominy Wistomu i ludzką biedę…
TB: Tomaszów był też szczególnym miejscem dla jednego z Waszych tekściarzy, niejakiego Juliana Tuwima… Czy, poza oczywistą wartością literacką tej poezji, te wątki lokalne miały jakiekolwiek znaczenie?
AZ: Nie, Tuwim po prostu jest dobrym poetą i wydaje mi się, że gdy pisał piosenkę o Tomaszowie, to był to całkiem inny Tomaszów niż ten, który my znamy.
Ignacy Woland: Tuwim pisał piosenki o Tomaszowie w swoim okresie, jak ja to nazywam, „romantycznym”. Tomaszów nierozłącznie wiązał mu się z miłością i wakacjami okresu dzieciństwa, więc był takim sielskim oderwaniem się od Łodzi, a my jednak podkreślamy zupełnie inny obraz rzeczywistości tomaszowskiej lat trzydziestych.
AZ: No i mamy też zupełnie inne doświadczenia i wspomnienia związane z tym miastem. Zawsze lubiłem tę piosenkę Tuwima o Tomaszowie, ale jakoś nie potrafiłem się w niej odnaleźć…
TB: Macie jakiś klucz doboru autorów i ich tekstów?
AZ: Po prostu wybieramy dobre teksty, takie, które mieszczą się w ramach czasowych.
IW: To jedno, ale jednak jest ten klucz – to są pieśni buntu, w mniejszym lub większym stopniu. Ich autorzy starali się wpływać na rzeczywistość poprzez swoją twórczość artystyczną, jakoś pobudzić odbiorców do skonfrontowania się z tym, że nie wszystko dookoła jest takie piękne, sielskie i anielskie. Szukamy tekstów, które nie tyle są zwrócone ku literaturze, co raczej wychodzą do ludzi, starają się skłonić do refleksji.
TB: Poezja dwudziestolecia międzywojennego jest wielonurtowa i bardzo zróżnicowana, poza pieśniami buntu można tam odnaleźć umiłowanie natury, poszukiwania formalne, dzienniki żołnierskie… Rozumiem, że grając z Hańbą! skupiacie się raczej na poezji zaangażowanej społecznie?
IW: Jasne. Oczywiście, że są świetne rzeczy autorów bardzo zaangażowanych politycznie, którzy bezprecedensowo manifestowali swoją polityczność, np. emigrując do Moskwy (śmiech), ale w twórczości literackiej raczej się to nie objawiało, to była poezja zwrócona ku poezji. My jednak wybieramy tych autorów, którzy opisują świat i nie robią z tego laurki, a raczej próbę zderzenia oficjalnej propagandy rządowej z ich poetyckim sprzeciwem.
TB: Czyli raczej „Do prostego człowieka”?
AS: Tak, to jest właśnie ten Tuwim, którego lubimy.
IW: W podobnym okresie, co „Do prostego człowieka” powstał „Mój dzionek”, więc to jest ten Tuwim, który bardziej przemawia do Hańby! i inspiruje nas do dalszych poszukiwań.
TB: Niektóre zespoły rockowe silą się na nagrywanie concept albumów, wy poszliście krok dalej i zrobiliście konceptualny zespół. Jak zrodził się ten pomysł, czy to był jakiś szczególny moment, czy może bardziej proces, coś rozciągniętego w czasie?
AS: Nie, był to z góry ustalony koncept, wiedzieliśmy, jak ma to mniej więcej wyglądać…
IW: Stroje, teksty, muzyka, instrumenty…
AZ: Najpierw był pomysł, idea i jakiś plan, co z tym zrobić dalej, zaczęło się szukanie muzyków, dobieranie instrumentów.
AS: Co ciekawe, ten proces twórczy nie kończy się, cały czas inspiruje nas to do dalszych poszukiwań.
IW: Bo to jest trochę tak, że te wspomniane concept albumy zamykają się w ściśle określonych ramach: zespół sobie wszystko przeczytał, przemyślał, stworzył i zamknął temat, ewentualnie gra trasę koncertową i odkłada projekt na półkę. W naszym przypadku jest zupełnie inaczej – tak, jak Andrzej powiedział, na początku była idea, która zaczęła „toczyć” resztę, powstały pierwsze teksty…
AZ: A potem zaczęliśmy czytać! (śmiech)
IW: A potem okazało się, że to właściwie już jest, że ten koncept jest taką studnią bez dna, której się kompletnie nie spodziewaliśmy i której nie przewidzieliśmy. I raz, że nie wiedzieliśmy, że ona jest tak wielka, a dwa, że chyba żaden z nas nie spodziewał się, że to nas tak kompletnie pochłonie, bo nie skończyło się tylko na graniu muzyki i pisaniu tekstów. Myślę, że pięć czy osiem lat temu żaden z nas nie powiedziałby o sobie, że interesuje się historią dwudziestolecia międzywojennego, a teraz każdy z nas by się pod tym podpisał. Staliśmy się pośrednio amatorami historii i to jest chyba dla nas ważniejsze, niż sama muzyka.
TB: Napotykaliście jakieś trudności przy realizacji tego konceptu? Musieliście się z kimś konsultować, czy raczej szukaliście informacji na własną rękę?
IW: Staramy się być na tyle odpowiedzialni, żeby nie robić rzeczy na tyle głupich, że wymagałyby konsultacji. Jeśli już się decydujemy, żeby zaśpiewać jakiś tekst albo opowiedzieć jakąś historię, to staramy się to zweryfikować, dotrzeć do źródeł, żeby nie wyjść na totalnych ignorantów. To nie jest zespół propagandowy, ale niesie ze sobą pewien walor edukacyjny. Po pewnym czasie zrozumieliśmy, że nie możemy sobie robić jaj, jeśli trzymamy się chronologii, a także chcemy, pomimo fikcyjnego charakteru tej historii, oddawać charakter epoki. Jeśli mamy przedstawiać ludziom dwudziestolecie międzywojenne, a mamy świadomość tego, że fikcja często bywa bardziej nośna, niż suche fakty historyczne, to mamy wewnętrzny imperatyw, żeby sprawdzić i doczytać. Robimy to sami i jak dotąd żaden profesor nas nie zrugał. Zespół dociera także do kręgów nauczycielskich i nie mieliśmy żadnych sygnałów, że coś przekłamujemy czy w jakikolwiek sposób fałszujemy historię.
TB: Czy śledząc współczesne życie publiczne dostrzegacie jakieś punkty wspólne z wydarzeniami z dwudziestolecia międzywojennego?
IW: Oczywiście, że tak, nie da się od nich uciec, ale równie dobrze można tworzyć paralele z tym, co działo się pod koniec osiemnastego wieku. Na pewno jednak te podobieństwa nie determinują w żaden sposób tego, co robimy. To jest w ogóle jakiś wypadek przy pracy, swoisty błąd rzeczywistości, że znów zmierza w tym kierunku…
TB: Według Waszego kalendarza kończy się rok 1938, czy nie boicie się, że po nim przyjdzie rok 1939 z całym swoim ciężarem?
AS: Musi przyjść! Nie ma się czego bać, jesteśmy przygotowani.
TB: Wasz drugi album, „Będą bić!”, brzmi dużo bardziej surowo, niż debiut. Czy takie było Wasze założenie?
AZ: To jest celowe założenie i tak, ten pomysł nie jest zakończony, tylko wciąż trwa i się rozwija, co często popycha nas do robienia różnych, czasem głupich rzeczy…
IW: Nie powiedziałbym „głupich”, raczej „nieszablonowych”…
AZ: Dobrze, nieszablonowych. Postanowiliśmy pójść trochę dalej w tej rekonstrukcji i trochę to brzmienie zarchaizować. Wiadomo, że nie jest to dosłowna rekonstrukcja brzmienia z tego okresu, bo to po prostu niemożliwe, ale wzięliśmy stare mikrofony… W studiu u Marcina Prusiewicza, bo tam nagrywaliśmy, okazało się, że on wyciągnął jakąś kolekcję starych, radzieckich mikrofonów z lat pięćdziesiątych i siedemdziesiątych, puścił nas przez jakieś stare preampy i stary mikser, a czasem jeszcze specjalnie nagrywaliśmy ścieżki zbyt głośno, żeby uzyskać naturalny przester.
AS: Zdublowaliśmy cały sprzęt, żeby mieć wyjście ratunkowe, gdyby okazało się, że jednak przesadziliśmy, ale na szczęście nie musieliśmy korzystać z opcji rezerwowej, poszliśmy na całość…
AZ: Na koniec Adam wpadł na taki pomysł, że skoro staramy się być spójni, to może zrobimy płytę w mono i stwierdziliśmy, że jest to super pomysł, a potem pisali do nas ludzie i pytali, kiedy wreszcie wyjdzie płyta w stereo (śmiech). Albo pojawiały się zapytania, czy tylko na Spotify jest wersja mono, bo ludzie bardzo chcieliby usłyszeć ten materiał w stereo.
IW: Nasz wydawca dostawał reklamacje, ludzie chcieli wymienić swoje egzemplarze płyty, bo uznawali je za uszkodzone… Niektórych audiofilów przyprawiliśmy o szybsze bicie serca, bo myśleli, że zepsuł im się sprzęt.
AZ: Bardzo nas to wszystko cieszyło i uznaliśmy, że zrobimy właśnie taką pseudo-rekonstrukcję brzmieniową.
TB: Na koniec chciałbym zapytać – chociaż wiem, że udzielaliście już na nie odpowiedzi i pewnie będziecie o to pytani do końca życia - o słynną sesję dla KEXP. Czy jest to coś, do czego podchodzi się z niemal nabożną czcią, czy po prostu dzień jak co dzień? Pomogło Wam to jakoś w karierze?
AS: Ja nawet nie wiedziałem, co to jest KEXP, więc po prostu wszedłem i zagrałem (śmiech).
AZ: A ja wiedziałem, co to jest KEXP i na początku myślałem, że coś pomyliłem, czegoś nie doczytałem… Sprawdziłem jeszcze raz, i to faktycznie było KEXP, także dla mnie był to szok, wiesz, nie mieliśmy jeszcze płyty…
IW: Wyobraź sobie, że jesteś małym, młodym zespołem, grasz nieduże koncerty i cieszysz się z każdej okazji do grania…
AS: Że jesteś takim Crowmothem, tylko grasz na jeszcze głupszych instrumentach, niż Crowmoth.
IW: Właśnie, i nagle dostajesz zaproszenie na Off Festival, co już jest totalnym szokiem, a za chwilę pisze do ciebie Artur Rojek, że przyjeżdżają Amerykanie z KEXP i chcą was nagrać… Dla tych, którzy wiedzieli, co to KEXP, to wiadomo, opad szczęki murowany. Potem jeszcze część offowej ekipy podpowiedziała Amerykanom, żeby nagrać to na Nikiszowcu, to jest takie fajne miejsce, na pewno podpasuje… I wtedy już w ogóle nastąpiła jakaś koniunkcja sfer, Wenus się zbiegło z Marsem…
AZ: I jeszcze jedna rzecz – wtedy akurat był remont na Nikiszowcu i nie było samochodów…
AS: Tak, wróciliśmy tam w tym roku i byliśmy przerażeni.
IW: Bo to nie jest żaden skansen, tylko normalne, bardzo modne zresztą, osiedle. Jeżeli pytasz, czy coś to daje w karierze, to tak – daje masę. Dzięki KEXP pojechaliśmy na pierwszą trasę do Stanów Zjednoczonych. Dzięki KEXP także łatwiej nam było nawiązać kontakt z zagranicznymi klubami, bo to jest taki stempel jakości, nie musisz się przedstawiać, tylko robi to za ciebie marka tej rozgłośni. Także do dzisiaj ta sesja jest przywoływana, do dzisiaj jest wklejana w różne miejsca, choć nasze emocje już trochę ostygły, bo jednak minęło sporo czasu, ale tamto lato, tamten sierpień to szczególny moment.
AZ: Sierpień 1935, pamiętamy! (śmiech)
IW: Wtedy też po raz pierwszy usłyszał nas nasz wydawca, Antena Krzyku…
AZ: Wcześniej nagrywaliśmy piosenki na CD-Rach i drukowaliśmy okładki…
IW: Mieliśmy sporo nagranego materiału, z którym nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić, trochę się motaliśmy, nie wiedzieliśmy, jak to będzie, i nagle nastąpiła ta wspomniana koniunkcja astrologiczna: Off Festival, KEXP, Antena Krzyku i album w 2016 r.
TB: Dzięki za rozmowę i powodzenia!
Napisz komentarz
Komentarze