25 sierpnia, będąc z dziećmi na spacerze, znaleźliśmy poturbowanego kota. Prawdopodobnie został potrącony przez samochód. Miał złamaną szczękę. Kości wyszły przez policzek. Zapewne były też inne, niewidoczne gołym okiem obrażenia. Do tego był wychudzony i miał zaawansowany koci katar (ropa leciała mu z noska).
Jestem wrażliwą osobą, na takie też staram się wychować moje dzieci, dlatego postanowiliśmy pomóc zwierzęciu. Zadzwoniłam do miejskiego schroniska z informacją, że poturbowany, bezdomny zwierzak leży przy ulicy Kołłątaja.
Najpierw nikt nie odbierał. Kiedy w końcu udało mi się nawiązać połączenie usłyszałam, że oni po kota nie przyjadą, bo nie mają samochodu. I tyle. Koniec rozmowy.
Próbowałam więc dodzwonić się do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Odebrał oddział z,Warszawy. Stwierdzili, że to nie ich rejon, że mają za daleko i nie przyjadą. W okolicy nie ma żadnej fundacji pomagającej bezdomnym kotom, więc znowu zostałam z niczym. Więc kolejny telefon do schroniska. Tym razem mój syn z nimi rozmawiał. Płakał, błagał żeby ktoś się zlitował nad tym kotkiem, bo on potrzebuje pomocy lekarza. Byli niewzruszeni.
Postanowiłam spróbować szukać pomocy u Straży Miejskiej. Ale tam też odprawiona zostałam z kwitkiem. Powiedzieli mi, że nie zajmują się takimi sprawami i żebym dzwoniła do schroniska. Wyjaśniłam, że już dzwoniłam, ale nikt nie chce przyjechać po to biedne, cierpiące zwierzę. Strażnicy stwierdzili, że oni spróbują tam zadzwonić i kazali mi czekać.
W ten sposób upłynęło kilka godzin. Kot cierpiał. Moje dzieci płakały patrząc na jego ból a ja byłam bezradna. Wreszcie stwierdziłam, że nie doczekam się pomocy od służb do tego powołanych i zaczęłam szukać pomocy u weterynarzy. Zadzwoniłam do jednego z lekarzy i opisałam mu sytuację. Powiedział, że zajmie się tym kotkiem bezpłatnie i spróbuje go uratować. Prosił bym przełożyła go delikatnie do pudełka i przyniosła do gabinetu.
Kiedy już włożyłam tę kocią biedę do kartonu zjawił się patrol SM, dość poddenerwowany, twierdząc, że schronisko przysłało ich po rannego kota. Oddałam im więc zwierzaka ufając, że trafi od razu pod opiekę weterynarza, że zostanie mu udzielona pomoc, że ktoś się o niego zatroszczy.
Jeszcze tego samego dnia próbowałam dowiedzieć się o losy mojego "podopiecznego". Wiele razy dzwoniłam na schroniskowy numer. Bezskutecznie. Nikt nie podnosił słuchawki. To samo w piątek. Byłam już bardzo zła i zaniepokojona. W końcu udało mi się dowiedzieć przez znajomą wolontariuszkę, która akurat przebywała w schronisku, że kot w agonii leży w klatce i że ŻADEN weterynarz jeszcze go nie oglądał. Że może przyjedzie późnym wieczorem.
Ponad 24 godziny minęły od czasu, gdy ranne i chore zwierzę trafiło do tego "przybytku" i żaden lekarz nie został do niego wezwany? Nikt mu nie pomógł? Nie oczyścił ran? Nie podał leków? Jako mieszkanka tego miasta, płacąca podatki, której na sercu leży dobro zwierząt i ich los, pytam: za co weterynarz bierze sowitą schroniskową pensję? Jacy bezduszni ludzie w tymże schronisku pracują, że mogli patrzeć na agonię zwierzęcia i nie starali się nawet mu ulżyć?
Dlaczego zwierzę nie zostało odwiezione na dyżur do kiniki lub dlaczego dyżurny lekarz nie pofatygował się do schroniska? Zwierzę umarło bez niczyjej pomocy. Samotne. W cierpieniu. W miejscu, które zostało powołane do tego by takim biednym, pokrzywdzonym przez los istotom pomagać.
Niestety jest to pomoc tylko z nazwy. Bo jak widać nie robi się nic, by ratować ranne czy chore zwierzęta, by nieść im ulgę. Bardzo żałuję, że jednak ten kot trafił do schroniska. Że przyjechał ten patrol SM i tam go odwiózł.
Być może, gdybym dostarczyła go do weterynarza, dziś jeszcze by żył. A jeśli nawet nie udałoby się go uratować, to nie umierałby w cierpieniach. Odszedłby godnie. Jeśli nasze tomaszowskie schronisko nie umie zapewnić godnej śmierci to czy umie dać tym setkom zwierząt godne życie? Szczerze w to wątpię. Nie z takim podejściem ludzi, którzy tam pracują.
Czytelniczka Ewa
Napisz komentarz
Komentarze