Tylko co z tego... od samego oglądania w telewizji tych wszystkich szczupłych panienek, to większość z nas z chęcią udałaby się na odwyk od... jedzenia. A może prościej? Po prostu zadzwonić do chirurga i umówić się na operacje odsysania tłuszczu, albo pomniejszenia żołądka? No no, w sumie nie głupi pomysł.
Albo nie! Wiecie co, widziałam taki program, jak facet odchudza grubasów. Jak on się nazywał? Aaaa, Konrad Gaca... on potrafi zdziałać cuda. Normalnie po takiej kuracji, to byśmy wszystkie wyglądały jak ta modelka z nogami do samej szyi, Ania Rubik. Ale nie, tam oprócz diety to trzeba jeszcze ćwiczyć. Fakt, że trening pod okiem pana Konradka, to byłaby czysta przyjemność. Ach, przystojniak jak się patrzy. I ta jego sylwetka, że tak powiem... CIACHO po prostu.
Ale, która z nas znajdzie na to czas? Wracamy styrane z roboty, a tu jeszcze kota nakarmić, kwiatki podlać. I jeszcze mąż siedzi z tą dziwną miną mówiącą: DAJ MI JEŚĆ. Same widzicie, łatwo nie jest. Tak, że nie ma czasu na jakieś aerobiki i fitnesy.
Wiecie, co mi się ostatnio przytrafiło? Już wam mówię. W czwartek po pracy poszłam na zakupy. Myślę sobie, a co tam, zaszaleję i kupię sobie jakąś fajną kieckę. Mierzę w przymierzalni jakąś niebieską „ślicznotkę” i ni cholery nie mogę się dopiąć. To na pewno przez te cycki - myślę sobie - przecież nie przytyłam aż tak bardzo.
Z rozmyślań wyrwała mnie dobiegająca z głośników muzyka, którą dowcipny sprzedawca właśnie zapodał : „... o twoje dwie piersi mógł rozbić się Pershing, a Rubens by szalał z zazdrości, gdy wyszłaś raz z wody na łono przyrody, był popłoch na plaży w Chałupach... i twoje sto kilo...” Co? Jakie 100 kilo? Przecież do setki to mi jeszcze brakuje! Swoją drogą ciekawe ile? Kuźwa! Przecież jeszcze nie tak dawno jak tu przychodziłam, to facet zawsze podśpiewywał „...dla mnie masz stajla...”. Naprawdę jest ze mną aż tak źle? Przeglądam się w lustrze... I co? No, może jedna fałdka tłuszczyku więcej. No i troszkę celulitu na udach... Ale to wszystko, poważnie.
Wściekła wróciłam do domu. Dobra, czas na odchudzanie. Wsiadam na rower stacjonarny i jadę, jadę, jadę... Tyłek mnie już boli od tego siodełka! Wystarczy na dziś! Jeszcze tylko sprawdzę licznik. Co? 30 minut i tylko 12 kilometrów? Przecież jestem taka wypompowana, jakbym do Piotrkowa dojechała. To na pewno ten zegar jest zepsuty...
Teraz kąpiel i zasłużony odpoczynek. Odkręcam wodę i nagle słyszę głos męża - Kochanie, może zjedlibyśmy na kolację jakąś pizzę? Szlag jasny! Jeszcze zanim zdążyłam odpowiedzieć, ślinka sama napłynęła mi do ust. Nie, nie, nie! Walczę sama ze sobą. No dobra - mówię w końcu. W duchu przysięgam sobie, że odchudzanie zacznę od jutra. Postanowione! Ale jak? Przecież jutro idziemy na kolację do Kingi a ona robi taką pyszną lasagne. A jej szarlotka.... Niebo w gębie... No nic, będę musiała odłożyć to odchudzanie na przyszły tydzień.
I cóż, na tym zakończyła się moja przygoda z dietą, a właściwie jej próba. Trudno, przecież nie wszystkie musimy być chude i wyglądać jak wieszaki na ubrania. Prawda? I co z tego, że pan w butiku już nigdy nie zanuci mi „...fajna dżaga z ciebie jest...”. Ja po prostu będę sobą. Pulchną dziewczyną, odbiegającą od kanonów dzisiejszego piękna.
Napisz komentarz
Komentarze