Trzeba zaznaczyć, że początkowo film miał być zgoła inny. Utrzymany w poważnym klimacie trzeci "Thor" opowiadać miał o wspomnianym Ragnaroku. W mitologii wikingów jest to "zmierzch bogów", a mówiąc konkretniej, ichni koniec świata. Po raz pierwszy został on wspomniany w drugiej części "Avengers", gdzie ukazane zostały wręcz dantejskie sceny cierpiących Asgardczyków, a śmierć i pożoga wylewały się z ekranu. I tak, wszystkie te elementy są tu obecne, ale ich wydźwięk i ton zdążyły zanotować zwrot o 180 stopni.
Film rozpoczyna więc monolog tytułowego bohatera, boga piorunów, który siedząc zamknięty w klatce rozmyśla o dręczących go ostatnimi czasy snach. Jego apokaliptyczne wizje zmusiły go do powrotu w rodzinne strony – do wspomnianego Asgardu. Nim widz ujrzy jednak napisy otwierające film, zdąży nacieszyć oczy sceną, w której Thor roznosi w pył piekielne hordy, ostatecznie wbijając swój osławiony młot prosto w czaszkę władcy podziemi, Surtura. Ich finalne starcie to pokaz nadnaturalnych mocy. Wszystko skąpane jest w jaskrawych odcieniach krwistej czerwieni i ognistej pomarańczy. To także pierwszy pokaz umiejętności reżysera i dowód na to, jak bardzo jedna osoba może wszystko zmienić. Thor po latach latania po kosmosie stał się nieco inny. Jest pewniejszy siebie, ale też mniej zadufany w sobie. No i teraz ciska nie tylko gromami, ale także żarcikami. Kiedy natomiast ma zdarzyć się coś podniosłego, wręcz legendarnego, uszy widza cieszy "Immigrant song" autorstwa Led Zeppelin. "Ragnarok" to film który nie traktuje siebie nazbyt poważnie, co tym przypadku nie jest wadą, a wręcz przeciwnie – jego największą zaletą.
Jak to się mówi, z deszczu pod rynnę. Surtur był tylko przekąską do głównego dania. Sprawy szybko przybierają zły obrót, gdy okazuje się, iż z podziemi wraca Bogini Śmierci, Hela. Rozsierdzona swoją długą niewolą i faktem, że cały Asgard o niej zapomniał, postanawia przejąć władzę w krainie. Na jej drodze po raz kolejny próbuje stanąć blondwłosy bóg piorunów, jednak szybko okazuje się, że ani on, ani tym bardziej jego przybrany brat Loki nie mają szans w realnym starciu z nowo przybyłą wojowniczką. W wyniku pojedynku Thor trafia na planetę-złomowisko Sakaar, gdzie panuje prawo silniejszego.Dociera do rezydencji Arcymistrza, będącego ekscentrykiem, twórcą lokalnego turnieju gladiatorów, a prywatnie miłośnikiem dobrze zakrapianych imprez.
To właśnie tu film rozwija się najbardziej, prezentując całą gamę nowych bohaterów, z których każdy, dosłownie każdy został napisany wręcz brawurowo. Od lubującej się w mocnych drinkach złomiarki z twardym charakterem i zasadami, po ulubieńca publiczności, Korga, kamiennego rewolucjonistę, granego zresztą przez samego reżysera. W dobry sposób rozwinięto też postać Hulka; z pragnącej niszczyć wszystko bestii, zmienia się w coś pokroju bożyszcza tłumów i pociesznego giganta. Choć jego zasób słownictwa nadal jest dość ograniczony, to nie da się go tu nie polubić. Do ekipy ponownie dołącza Loki, psotny i dwulicowy jak zawsze, choć tym razem z nieco lepiej ustawionym kompasem moralnym. Przeczuwając zagładę swoich rodzinnych stron, postanawia wspomóc Thora, choć nie do końca w taki sposób, jak można by się to spodziewać na pierwszy rzut oka.
Sceny na Sakaar przerywane są wydarzeniami z Asgardu. Tu możemy podziwiać moc Heli w pełnej krasie. Bogini Śmierci bez większych problemów wycina w pień całe oddziały Asgarczyków. Trup ściele się gęsto, w tle przygrywa podniosła, pełna chórów muzyka. Nikt nie jest w stanie jej zatrzymać. Niedobitki ratują się ucieczką, tworąc kruchy ruch oporu.
I w jednej chwili z szalonej, kiczowatej (nie znaczy słabej) produkcji Sci-Fi "Thor: Ragnarok" staje się wysokobudżetowym filmem fantasy. Sceny, w których Asgardczycy uciekają zboczem lasu przed hordą nieumarłych rycerzy do złudzenia przypominają "Władcę Pierścieni" Petera Jacksona. Uciekinierzy napotykają nawet na swojej drodze Heimdalla, który został tu, chyba specjalnie, ucharakteryzowany jak Obieżyświat Aragorn. Nie pomaga fakt, iż Cate Blanchet i Karl Urban, odpowiednio Hela i jej przyboczny Skurge, mieli prominentne role w tamtejszej produkcji. Ta nagła zmiana tonu stanowi świetną przeciwwagę do akcji, jakie wyczynia Thor ze swoimi sojusznikami, a takze pokazuje, jak naprawdę róznorodny jest kosmos Marvela.
Obydwa te światy łączą się w trzecim akcie. Thor z sojusznikami przybywa, by pokazać Heli gdzie jej miejsce. Walki toczą się na kilku płaszczyznach. I nie brak tu zarówno wielkich scen batalistycznych, jak i pomniejszych pojedynków jeden na jednego. Wszędzie sypią się iskry, ktoś rozpłata mieczem nieumarłego rycerza, ktoś inny postanawia użyć miotacza laserowego. Pościgi statków kosmicznych, sunących nisko nad poziomem wody? Skakanie z pojazdu na pojazd, by uszkodzić silnik za pomocą boskich mocy pioruna? A może solidna bitka na gołe pięści? Proszę bardzo, "Thor: Ragnarok" ma to wszystko.
Film Taiki Waititiego jest miksem gatunkowym, który nie mógłby powstać, gdyby nie kreatywna wolność reżyserska i ogromna miłość do komiksów. W internecie nie brakuje analiz porównujących sceny filmu i konkretne kadry zeszytów Marvela o Thorze z lat 80tych. Możemy wiec mówić o dośc dokładnej adaptacji, a często można zapomnieć, że dokładnie o to chodzi. Najnowszy "Thor" jest kolorowy, zabawny, szalony, poważny kiedy potrzeba (zobaczcie przepiękną scenę z Odynem), który nie traci nic ze swojego rodowodu i nie wstydzi się tego, że jest tak naprawdę przeniesioną na ekran historyjką obrazkową, sprzedawaną trzydzieści lat temu za paręnaście centów. Widać, że aktorzy jak i sam reżyser bawili się świetnie na planie.
Po dość nijakich wystepach i dwóch średnio dobrze zapamiętanych solowych filmach, Chris Hemsworth pokazuje swój pazur i wreszcie staje się bogiem piorunów, na jakiego fani liczyli od dawna. Tom Hiddleston nieprzerwanie ukazuje angielską grację i dystyngowanie, grając Lokiego i po prostu świetnie dopełnia tytułowego bohatera. Pozytywnym zaskoczeniem moze tu też być Tessa Thompson, której Walkiria mogła by bez problemu dostać swój solowy film. Po przełomie dla kobiecego kina superbohaterskiego, jakim była "Wonder Woman", szanse na to wzrosły niebotycznie.
Na brawa zasługuje też Cate Blanchet, której występ jako zła królowa po prostu był pisany, od momentu gdy widzieliśmy jak przerażająca moze być w formie opętanej Galadrieli z "Władcy Pierścieni". No i Jeff Goldblum, będący Arcymistrzem. Jeśli jest jeden powód by iśc do kina na ten film, to zdecydowanie sceny z jego udziałem. Nie byłem peewien, czy to Goldblum gra Arcymistrza, czy Arcymistrz jego. I mógłbym tak dalej sypać nazwiskami, bo po prostu każdy miał ttutaj swój epizod, swoją rolę. Ponoć 80 procent dialogów na planie było improwizowanych. Da się to wyczuć, da się to usłyszeć. Czy to źle? Absolutnie nie. Bohaterzy brzmią dzięki temu autentycznie i tak jak powinni. Zarty sytuacyjne śmieszą jak trzeba, a rozmowy "o niczym" są aż nazbyt mile widziane. Pogawędkę Thora i Korga o młocie można postawić tuż obok konwersacji o hamburgerach z "Pulp Fiction". A jak z muzyką? To też jest miks gatunkowy. Od mocnego brzmienia Led Zeppelin, poprzez podniosłe, orkiestrowe, pełne bębnów kawałki przywodzące na myśl filmy fantasy aż do elektronicznych utworów, przypominających czasy Mike'a Oldfielda. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
"Thor: Ragnarok" to powiew świeżości w stajni filmów Marvela. To szalona jazda bez trzymanki, wspaniały hołd dla kiczowatego kina lat 80tych, kiedy królował kosmos, fantasy, metal i new age. Dobrze bawić się tu będą zarówno wieloletni fani produkcji komiksowych, jak i osoby nie mające zielonego pojęcia co dzieje się aktualnie w fabule tego niekończącego się serialu zwanego "Filmowym Uniwersum Marvela". Warto.
Napisz komentarz
Komentarze