Wizyty przedstawicieli władz PRL dzieliły się na: gospodarskie i robocze? Czym się od siebie różniły? Tylko najbardziej wtajemniczeni sekretarze z Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, zwanej również "siłą przewodnią narodu" raczyli to wiedzieć.
Tajemnice te zabrali jednak ze sobą do powązkowskich grobów. Trudno te wizyty odróżnić, nie wiadomo nigdy było czy towarzysz sekretarz przyjeżdża doglądać, podglądać, a może założy kufajkę i gumofilce i pierwszy raz w swoim życiu weźmie się do roboty...
Jeśli nawet, to przecież na krótko, bo kiedy wyłączano kamery i gasło światło jupiterów i tak wszystko wracało do "normy". Ważne były przecież: obiektyw i mikrofon, a nie szpadel czy łopata. Rekwizyty, kontra prawdziwe narzędzia pracy. Które to które? Sami się nad tym zastanówcie....
Minęło ćwierć wieku od zamknięcia drzwi do socrealistycznej rzeczywistości a w wielu umysłach jest ona wciąż żywa. Nasilniej przed każdym kolejnymi wyborami.
Przyznam, że czuję się mocno zażenowany, kiedy widzę jak na Dożynkach, będących rolniczym świętem, występują politycy, którzy nigdy w życiu z bliska krowy nie widzieli. Czy ktoś wyjaśni mi co do powiedzenia rolnikom ma minister sprawiedliwości? Przecież to jest po prostu śmieszne.
Zupełnie jakbym oglądał telwizyjny show pt. "Dżentelmeni i wieśniacy", w którym nigdy nie wiem, czemu lalusiowatego typa w mokasynach bez skarpetek, łażącego do solariów i kosmetyczek, nazywa się "dżentelmenem", mimo, że nie zawsze potrafi po polsku 10 zdań sklecić, a tyrającego w polu rolnika określa się w sposób (jakby nie było) pejoratywny. No więc przyjeżdża do tych "wieśniaków" na ich święto "dżentelmen" a wizyta ma charakter "wicie rozumicie".... gospodarski.
Czy nikomu nie nasuwa się skojarzenie z "Weselem" Stanislawa Wyspiańskiego. Ta inteligencja bratająca się z chłopstwem, strosząca modne piórka i przyjmująca właściwe (chciaż sztuczne) pozy.... tak naprawdę tym chłopstwem od początku gardząca.... Świat pędzi do przodu? E tam... Jesteśmy przez polityków traktowani tak, jak ci telewizyjni "wieśniacy", których po wielkich miastach oprowadzają znajomi "dżentelmenów". Nie są nawet w stanie ukryć ironicznych uśmieszków, złośliwości i cynicznej pogardy.
Czy ktoś wyjaśni mi po co zapraszać na rozpoczęcie roku szkolnego, do prestiżowej lokalnej szkoły niezbyt dobrze kojarzącego się polityka? Jak to wytłumaczyć rodzicom i uczniom? Przecież ktoś najzwyczajniej w świecie... zepsuł im ich święto.... Czym sobie na to "zasłużyli"? Czy wizyta tego rodzaju miała charakter gospodarski, czy może roboczy? Czy nikt nie dostrzega pewnej niestosowności zachowania? To, że nie dostrzegają go politycy, mnie w sumie nie dziwi. Wszak zazwyczaj to.... deszcz tylko pada. Rozumiem, że do szkoly fajnie byłoby zaprosić znanych absolwentów, lokalne osobistości zaangażowane w rozwój oświaty, ale polityka od "pękających parówek"... no sorryyy...
Tak wyglądają wszystkie uroczystości. Stada polityków z PIS, PO i innych politycznych gangów. Czy nie wystarczy, że oglądamy Was w telewizji, gadających najczęściej dokładnie o... niczym? Na szczęście do końca tego "cyrku" pozostało niespełna półtora miesiąca. Mam nadzieję, że później wszystko wróci do normy. Politycy znów zaczną myśleć tylko o sobie. Wieśniacy wrócą gdzie ich miejsce... czyli do gnoju.
Ach jeszcze muszę wytrzymać ten weekend, kiedy to okaże się, że kandydaci (wszyscy bez wyjątku) są miłośnikami jazzu, a muzykę Stana Getza, Milesa Davisa, czy Dona Cherrego, rodzice puszczali im z adapterów marki Bambino, z dostępnych tu i ówdzie pocztówek dźwiękowych.
Napisz komentarz
Komentarze