Film Guya Ritchiego rozpoczyna się wręcz sztampowo. Tekst przewijający się przez ekran mówi nam o złym czarowniku Mordredzie, który naciera zbrojnie na Camelot. Zaraz potem widz zostaje wrzucony w sam środek bitwy, która równie dobrze mogłaby znaleźć się w którejś z części "Władcy Pierścieni". Mamuty oblężnicze burzące mury zamku, ogniste kule latające tu i ówdzie, szczęk ścierającej się stali, krzyki umierających, a w samym środku chaosu król, który rusza w bój, dzierżąc w dłoniach Excalibur. A w tle przez cały ten czas przygrywa nam klimatyczna, celtycka muzyka. Wygląda więc na to, że będziemy mieć do czynienia z kolejnym, sztampowym filmem fantasy. Nic bardziej mylnego.
Gdy umiera król, a Excalibur przepada w morskiej toni, akcja przenosi się do miasta Londinium. I tu reżyser Guy Ritchie zaczyna pokazywać nam swoją magię. Poprzez szybki i sprawny montaż, w przeciągu półtorej minuty poznajemy losy Artura, od niedoświadczonego podrostka, aż do chwili gdy staje się przywódcą gangu. W ten sposób średniowieczna legenda zamienia się nam w film, przywodzący na myśl "Gangi Nowego Jorku". Tu szlachetni rycerze są grupą złodziei i cwaniaków, kochającą okładać się po mordach, a straż królewska czymś pokroju miejscowej policji. Jedna z pierwszych scen to zresztą popisowo nakręcone przesłuchanie, w którym reżyser w pełni wykorzystuje swoje możliwości. To chwila kiedy, gdy jedna postać mówi, zaprezentowane są nam wydarzenia minione, wydarzenia które zaprzeczają niektórym słowom, ale takze takie, które pchają fabułę do przodu. I to wszystko w rekordowo szybkim czasie, zaprezentowane w ciekawy, nowoczesny sposób, bez dłużyzn. To nie oznacza jednak, że takie się tu nie zdarzają. Jest kilka momentów, kiedy ekspozycja po prostu zabija dość szybkie tempo filmu, a które znaleźć się tu musiały, ze względu na to, że najblizej im do oryginalnej legendy.
A skoro o niej mowa, to trzeba tu powiedzieć, że cała przemiana Artura z ulicznego gangstera w prawego wojownika przebiega bardzo naturalnie. W dużej mierze pozostaje on sobą, Nadal sprawia problemy, także ludziom, którzy mają za zadanie mu pomóc. Jest wyluzowany, cwany aż do przesady i wciąż by tylko uciekał. Z drugiej strony zależy mu na dobru jego kompanów. To idealny przykład antybohatera, łotra o złotym sercu. Charlie Hunnam odnajduje się bez trudu w tej roli. Prawdopodobnie jest to też jego najlepsza kreacja jak dotychczas. Przeciwnikiem awanturniczego Artura jest jego stryj, pragnący potęgi król Vortigen. Jude Law nadaje tej postaci odpowiednio dużo charyzmy. To człowiek, który wprost upaja się potęgą i sianiem strachu w sercach swych poddanych i wrogów. Wraz z rosnącą mocą, rośnie też cena jaką musi płacić. Czyni to z niego w pewnym stopniu także postać tragiczną. Co najważniejsze, aktor nigdy nie wpada w zbyt duży patos, jest odpowiednio wiarygodny.
Drugi plan również daje radę. Kompanów Artura da się lubić i każdy z nich ma swoją małą historię do opowiedzenia. Wartym odnotowania jest wystep Aidena Gillena, znanemu szerszej publicznosci z serialu "Gra o Tron". Wygląda na to, że aktorowi wybitnie dobrze pasują klimaty średniowiecza-fantasy.
Jak wypadają efekty? Dość nierówno. Są momenty, które, jak już wspominałem, mogą konkurować z dziełami Petera Jacksona, ale w większości przypadków trudno nie unieść brwi widząc dość sztucznie wyglądającego węża, albo ogromnego nietoperza. Ogólnie jednak nie kłują one w oczy. Na plus zaliczam też wszystkie sceny, kiedy Artur zaczyna używać Excalibura. Jego moc wygląda naprawdę zjawiskowo. Akcja zwalnia, wszędzie dookoła wznosi się bitewny kurz, miecze łamią się bez trudu, strzały przelatują tuż obok głów, wrogowie, odrzuceni potężną siłą, odlatują w dal, kamera obraca się dookoła, a każdemu uderzeniu stali o stal towarzyszy odpowiedni błysk. Walka przeobraża się wtedy w coś, co zostało żywcem wyciągnięte z gier komputerowych, nie wspominając już o finałowym pojedynku, gdzie Artur dosłownie toczy bój z ostatecznym bossem. Brakuje jeszcze paska życia gdzieś u dołu ekranu.
Ciężko mi jednak zbyt długo boczyć się na niedociągnięcia efektów komputerowych, bo całość trzyma naprawdę sprawnie poprowadzona historia, dobrze napisany scenariusz i fenomenalne dialogi. Muzyka jest absolutnym dziełem sztuki. Poza wspomnianymi celtyckimi brzmieniami, mamy tutaj ścieżkę pełną bębnów, wycia rogów, przygrywających w tle skrzypiec – oddające idealnie pęd ucieczki, albo odpowiednio podniosły ton podczas scen batalistycznych. Ba, znalazło się też miejsce dla utworu przywodzącego mi na myśl westerny. Daniel Pemberton wykonał naprawdę solidną robotę i według mnie jeśli coś ma utrzymać ten film na dłużej w umysłach widzów to właśnie jego ścieżka muzyczna.
Podsumowując, "Król Artur: Legenda Miecza" nie jest może zbyt wiernym odwzorowaniem legend arturiańskich i na pewno nie jest też filmem ponadczasowym. Nie zmienia to jednak faktu, że reżyser Guy Ritchie nadał mu swojego unikalnego charakteru, który sprawia, że to się po prostu dobrze ogląda. Nie ma tu przesadnego patosu, jaki zwykle towarzyszy tego typu adaptacjom. To bardzo strawna mieszanka, pełna bohaterów, których da się lubić, ze świetną muzyką, humorem i dynamicznymi scenami akcji. Perfekcyjny film na wakacje, by pójśc ze znajomymi do kina i po prostu dobrze się bawić.
Napisz komentarz
Komentarze