Dla dzisiejszych 50-latków (ale też o dekadę młodszych i starszych) ta tzw. komuna to czas młodości, a więc nie da się ukryć przeważnie miłych wspomnień (z czymkolwiek by się one nie wiązały) i poczucia bezpieczeństwa. Przez ostatnie ćwierć wieku słyszałem od wielu osób, że w komunie było lepiej. Łapałem się zawsze za głowę pytając: a z czym niby tak lepiej było?
No dobrze, powiedzmy sobie wprost różnice widać gołym okiem. Przede wszystkim różnice w stanie posiadania. W komunie, gdzie luksusem był bolid 126p, nie były one tak dostrzegalne. O wyższym nieco statusie materialnym świadczyły Wranglery albo Levisy kupione w Pewexie albo Baltonie. Oczywiście była też grupa osób, którym powodziło się lepiej, ale nie znajdowała ona uznania w oczach socjalistycznego ludu.
Do dzisiaj używa się naładowanych negatywnymi emocjami określeń "prywaciarz" albo "spekulant". Co więcej, do tych wspomnianych dochodzi jeszcze określenie "złodziej". Przecież skoro ma, to na pewno ukradł, bo niemożliwe, by uczciwie zarobił. Najgorsze jest to, że w podobny sposób myślą nie tylko ci ubożsi, ale też tacy, którzy całkiem nieźle zarabiają i w życiu sobie radzą. Czy ktoś potrafi wyjaśnić ten polski fenomen?
Demony komuny nie umarły. Teraz zaczynają żyć swoim nowym życiem. Socjaliści PiS postanowili wprowadzić urawniłowkę. Zamierzają zlikwidować prosty w swej istocie podatek liniowy i zamiast niego wprowadzić opodatkowanie progresywne. Brawo! Takie same postulaty zgłaszają postkomuniści z SLD oraz skrajna lewica, taka jak niszowa partia "Razem". - Koniec przywilejów dla bogaczy! Nie może w tej samej wysokości płacić podatku ten, który zarabia milion z tym, którego wynagrodzenie wynosi 1500 zł! - krzyczą działacze partyjni z ministrem Kowalczykiem na czele.
Jak zwykle w takich sytuacjach dochodzi do przekłamań i wyznaczenia linii podziału. Oni-My (a raczej Wy). Oczywistym bowiem jest, że wspomniane dwie grupy nie płacą podatków w tej samej wysokości. Mogą być co najwyżej te same stawki podatkowe. Wpływy do budżetu są natomiast nie porównywalne. Zaokrąglając stawkę do 20%, zarabiający milion zapłaci przecież 200 tysięcy złotych, zarabiający 1500 złotych, nie zapłaci w sumie nic.
[reklama2]
Podobnie absurdalne argumenty dotyczą uzusowienia dochodów. Po pierwsze ci "uprzywilejowani" wcale nie liczą na rządowe emerytury, bo dobrze wiedzą, że jedynymi osobami, na które mogą liczyć są oni sami. Co ciekawe nie korzystają też najczęściej z publicznej służby zdrowia. Wybierają zazwyczaj prywatne gabinety i prywatne ubezpieczenia zdrowotne, gwarantujący szybsza i łatwiejszą dostępność o wyższą jakość świadczonych usług.
Teraz Rząd będzie udawał Janosika. Podwyższając podatki będzie rabował bogatych i dawał... no właśnie komu właściwie będzie dawał Rząd? Obywatelom? Wolne żarty. Wystarczy spojrzeć na wzrastające z dnia na dzień (nawet nie z roku na rok) wydatki na administrację, by pojąć, kto będzie ostatecznym konsumentem zebranych danin. A pieniądze przedsiębiorcy z inwestycji stymulujących rozwój gospodarczy zostaną przetransferowane do działu "socjal".
Oczywiście przedsiębiorcy sobie znów poradzą. Z jednej strony zacznie się masowe rejestrowanie firm za granicą, z drugiej unikanie opodatkowania poprzez zaniżanie przychodów lub zawyżanie kosztów. Ma się rozumieć, że akcja wywoła reakcję i jak w czasach komuny urządzane będą regularne polowania na "oszustów" podatkowych. Będę grzywny kary i domiary i kolejne koszty związane z funkcjonowaniem policji skarbowej.
Przy okazji politycy mogli zapoznać się z tzw. krzywą Laffera. Uczą o tym na pierwszym roku większości studiów o profilu ekonomiczno - zarządczym. Obrazuje ona zależność pomiędzy wzrostem stawek podatkowych wpływami do budżetu.
Napisz komentarz
Komentarze