Rozmowa o depresji nie jest dla pani problemem?
Nie jest. Leczę się już od sześciu lat i mam za sobą dwie hospitalizacje na klinicznych oddziałach psychiatrycznych, obie trwające ponad dwa miesiące. Siłą rzeczy o chorobie rozmawiałam wiele razy: z lekarzami, psychologami, rodziną, studentami, różnymi ludźmi. Mówienie o depresji, szpitalach, o tym jak się czuję, jest dla mnie jak opowiedzenie, co jadłam na śniadanie.
A jak się pani czuje?
Bardzo dobrze. Ostatnia remisja choroby zakończyła się u mnie z początkiem tego roku, od paru miesięcy nie biorę leków i nie korzystam z terapii. Pracuję, zapisałam się na zaoczne studia. Staram się łapać wiatr w żagle.
Nie obawia się pani nawrotu choroby?
Mam świadomość, że istnieje bardzo duże ryzyko nawrotu. Mam za sobą już trzy epizody depresji, w tym dwa ciężkie, a to oznacza, że szanse na wystąpienie kolejnego są wysokie. Ale jednocześnie mam poczucie, że jestem weteranem, którego trudno będzie chorobie zaskoczyć. Wiem też co robić, żeby sobie z nią poradzić i dbać o psychiczną „higienę”.
Zależy pani na tym, żeby o depresji mówić?
I tak, i nie. Wspaniale byłoby móc mówić o wszelkich chorobach i zaburzeniach psychicznych swobodnie i bez obawy przed społecznym ostracyzmem. Ale ludzie nie chcą słuchać wynurzeń „psycholi” i wolą trzymać się od nich z daleka. Dlatego wolę nie mówić.
Bo ludzie traktują panią inaczej?
Tak. Lekarze odradzali mi otwarte mówienie o depresji, czy to znajomym, czy rodzinie. Ostrzegali, że to nie jest najlepszy pomysł, a ja uparłam się, że nie będę robić z choroby tajemnicy. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Większość znajomych nie potrafiła lub bała się ze mną rozmawiać. Dużo osób zerwało kontakt. Rodzina niby zniosła wiadomość dobrze, ale tematu unika jak ognia. Tuż przed moim pierwszym pobytem w szpitalu kuzynka poprosiła mnie, żebym została matką chrzestną jej córki, zgodziłam się. Jak dowiedziała się, że jestem w psychiatryku, zmieniła zdanie, znalazła inną chrzestną. A mówienie nowo poznanym osobom o depresji jest towarzyskim samobójstwem – szanse, że znajomość uda się podtrzymać, są bliskie zeru. Nie muszę chyba dodawać, że pracodawca i koledzy z pracy w żadnym wypadku nie mogą się dowiedzieć.
W Stanach Zjednoczonych nikogo nie dziwią wizyty u psychiatry, wręcz „wypada” mieć psychoterapeutę. Jest to nie tyle modne, co nawet w dobrym tonie.
W Polsce chodzenie na terapię czy do psychiatry nadal jest piętnem. Depresja wciąż jest odbierana jako pewnego rodzaju słabość charakteru, niestabilność, nienormalność. Ludzie chyba nie do końca są świadomi tego, że depresja jest chorobą, a nie wariactwem. I to chorobą, która naprawdę może dotknąć każdego. Miałam nieszczęście zapaść na depresję endogenną, czyli taki rodzaj depresji, który nie jest wywołany żadnym zewnętrznym czynnikiem, ale zaburzeniami metabolizmu mózgu.
Nie było żadnej przyczyny?
Nie było. Analizowałam to podczas wywiadów lekarskich i terapii i jestem tego pewna. Po prostu procesy chemiczne w mózgu przestały zachodzić tak, jak powinny. W ciągu kilku tygodni z normalnie funkcjonującej, towarzyskiej osoby zmieniłam się we wrak, który nie miał siły wstać z łóżka i iść do pracy. Na pocieszenie dodam, że farmakoterapia rozwiązuje problem w ciągu kilku miesięcy.
Pobyt w szpitalu był niezbędny?
W moim przypadku tak, ale to dlatego, że doprowadziłam się do stanu, kiedy już praktycznie nie wstawałam z łóżka. Ale szpital rzadko jest koniecznością.
Szpitale psychiatryczne budzą negatywne skojarzenia. Kogo można spotkać w takich placówkach?
Ja spotkałam sąsiada z Tomaszowa. Facet mieszka w klatce obok, miał problemy z agresją. Innym razem na oddziale poznałam starszego pana z okolic. Był wojskowym, przeszedł na emeryturę i nie mógł się odnaleźć w cywilnym życiu. Kogo jeszcze można spotkać? To może być każdy. Ludzie, którzy stracili bliskich, ludzie po rozwodach. Osoby, które przeżyły wypadki drogowe. Osoby, odpowiedzialne za czyjąś śmierć. Mamy cierpiące na depresję poporodową. Wiele jest starszych osób, które po przejściu na emeryturę straciły zapał do życia. Są osoby uzależnione, są osoby, które wyszły z nałogu i nie potrafią sobie poradzić z nudą codziennego życia. Poznałam osobę otyłą, która nie potrafiła zmobilizować się do utraty wagi. Tusza poważnie zagrażała jej zdrowiu, więc skierowano ją na terapię połączoną z restrykcyjną dietą w zamkniętym ośrodku. Był też jeden pan, który do szpitala przyjeżdżał na wczasy. Co roku w okresie wakacyjnym starał się o skierowanie, żeby odpocząć od rodziny, zmienić środowisko i poznać ciekawych ludzi. Mawiał, że psychiatryk jest lepszy niż sanatorium.
***
Z oczywistych względów rozmowę zanonimizowaliśmy
Napisz komentarz
Komentarze