Ostatnie wydarzenia w życiu piłkarzy z Pomorza było jak piękny sen. Wygrana 3:1 z Lechem Poznań na własnym obiekcie była dobrą zaliczką przed rewanżem dla zawodników Błękitnych.
W rewanżu w Poznaniu miało być jeszcze piękniej. Zmrożone szampany zapewne gościły już w niejednym domu kibica Stargardu.
Początek meczu. Niespodzianki nie ma. Lech przeważa na boisku i w 8 minucie przewagę dokumentuje golem Dawida Kowanckiego. Arbiter Paweł Gil gola jednak nie uznaje. Wydaje się, iż popełnił błąd.
Z biegiem gry Błękitni zaczynają wreszcie grać w piłkę. W 18 minucie Łukasz Koskawiewicz zalicza lekkie starcie z Muhamedem Keitą. Ten drugi reaguje ostro i uderza pierwszego w twarz. Gil reaguje i karze obu piłkarzy żółtym kartonikiem. Całość można podsumować w jeden sposób: biały czarnego bić nie może, czarny białego może walić w gębę. W pierwszym przypadku można posądzić kogoś o rasizm, w drugim to i tak biały będzie rasistą.
W 20 minucie Błękitni strzelają gola po pięknej zespołowej ofensaywie, które rzadko możemy oglądać nawet na boiskach Ekstraklasy, gdyż w większości przypadków polska myśl szkoleniowa nie umożliwia pewnych założeń.
Dziewięć minut później sędzia Gil popsuł zabawę. Kosakiewicz decyduje się na ostre wejście tzw. „nożycami”. Gil nie ma wątpliwości i Kosakiewicz żegna się z kibicami. Nie wiem czemu, ale miałem nieodparte wrażenie, iż arbiter tylko czekał na taką okazję. Fatalna decyzja z 18 minuty wpływa na losy dalszej rywalizacji.
Kolejny scenariusz jest był do przewidzenia. Lech Poznań ładuje trzy gole w regulaminowym czasie gry, po czym dwa w dogrywce i z Legią zagra w finale Pucharu Polski.
Wynik 5:1 dla Lechia. Zadowolona jest Telewizja, zadowolony jest Boniek, tylko kibice (nie licząc tych z Poznania) niezadowoleni.
Legia – Lech piękny finał dla kibiców z Poznania i Warszawa, dla PZPN, dla Telewizji Polsat, która transmituje rozgrywki. Frekwencja na Stadionie Narodowym, duża oglądalność, a co za tym idzie zainteresowaniem kupnem reklam w dobrym czasie antenowym – Money, Money, Money. Błękitni nie mieli szans na awans. Polska piłka to nie Francja.
Pamiętam rok 2000. Do finału krajowego Pucharu „żabojadów” awansował zespół V ligi Calais. Skazywany na pożarcie team zostawił w tyle takich gigantów jak Bordeaux. Ostatnią przeszkodą na drodze tej drużyny było FC Nantes.
Razem z bratem przez blisko kilkanaście dni wyczekiwaliśmy informacji o transmisji tego meczu. Zdecydował się na to Eurosport. Spodziewaliśmy się wysokiego wyniku dla Nantes. Mecz okazał się być jednak bardzo zacięty. Calais strzeliło bramkę, Nantes odpowiedział dwoma. Zabawa jednak była przednia. Wyczekiwanie, rozmowy o meczu, a emocje jak na finale Ligi Mistrzów. W końcu każdy z nas lubi jak przysłowiowy kopciuszek łoi skórę bogatemu.
Fatalne decyzje arbitra pozbawiły nas tej bajki na własnym podwórku, gdyż oprócz rywalizacji, w naszej piłce liczy się coś więcej. Praktycznie ciągle się coś liczy. Liczy się ile można zarobić na tym, na tamtym i jeszcze na czymś innym. Liczą działacze, piłkarze. Liczy PZPN, liczą media.
Jest jednak druga strona medalu. Występ Błękitnych, przez jakiś czas będzie motorem napędowym w Pucharze Polskim dla klubów z niższych lig. Tak zwani podwórkowi piłkarze zobaczyli że nawet o słabszym może mówić cała Polska. Wywiady w telewizji, reportaże, wiadomości… a przede wszystkim dobra droga do kasy, które gwarantuje Ekstraklasa, czy choćby I liga.
Dla kibiców wyżej wspomnianych ekip także pojawiła się iskierka nadziei. Właśnie trwają Puchary Okręgowe na szczeblu wojewódzkim. Zapewne wielu z nas idąc na mecz swojej ulubionej drużyny postawi sobie taki znak zapytania: „jeżeli oni mogli to może nam się uda”.
Napisz komentarz
Komentarze