Karuzela dzierżawców
Przez ponad 10 lat dzierżawcą schroniska na Kępie był pan Grzegorz Woskowski. W tym czasie miejscem tym mało kto się tak naprawdę interesował. Władze miasta przerzuciły problem bezdomnych psów na prywatnego przedsiębiorcę, wyjątkowo oszczędnie przekazując przy tym fundusze. O inwestycjach właściwie się nie mówiło. Radni tematem się nie zajmowali, uznając że psi problem ich nie dotyczy.
Dopiero kiedy pojawili się wolontariusze, którzy postanowili zwierzakom pomagać, rozpoczął się trwający kolejne lata konflikt. Dzierżawcy wytykano wiele nieprawidłowości, w tym wszechobecny nieporządek a także fakt, że uczynił z prowadzenia schroniska biznes nastawiony wyłącznie na zysk a nie dobro zwierząt. Oskarzżano go także o to, że zwierzaki giną w tajemniczych okolicznościach.
Wolontariusze z Tomaszowskiego Towarzystwa Miłośników i Opieki nad Zwierzętami nie tylko krykowali ale też bardzo aktywnie włączyli się w prace w psim przytulisku. Mimo to, problemy nie gasły. Mimowolnie zostali do nich zaangażowani "spoczywający dotąd w błogim spokoju" urzędnicy. Tematem zainteresowały się też media, w których regularnie pojawiały się relacje z kolejnych odsłon psiego zamieszania.
Efektem kilkuletnich zmagań był przetarg, ogłoszony przez miasto, a do którego Woskowski nie przystąpił. Wzięło w nim natomiast udział, jako jedyny oferent TTMiOnZ, kierowane przez Mieczysławę Goździk. Stowarzyszenie przetarg oczywiście wygrało i na Kępie nastały nowe porządki.
Prezeska rozpoczęła od sprzątania terenu, psich boksów, remontów pomieszczeń gospodarczych, instalacji pieca centralnego ogrzewania, stworzenia mini szpitaliku. W ciągu kilku miesięcy zrobiło się czysto i schludnie. Zmiany dostrzegalne były gołym okiem i to bez zaangażowania dodatkowych środków pieniężnych pochodzących z miasta. Goździkowa biegała za sponsorami, a darczyńcy pojawiali się niemal każdego dnia, przywożąc karmę dla psów, materiały budowlane i co się tylko dało.
Ta idylla nie mogła jednak trwać długo. W pewnym momencie ktoś dopatrzył się, że schronisko nie ma zapłaconych rachunków za wodę. Kwota okazała się gigantyczna i nie była uwzględniona w kalkulacji przetargowej. Później pojawiły się (jakżeby inaczej) konflikty z wolontariuszami. Jednak podstawowym problemem Goździkowej było to, że miała opinię "pyskatej baby", która bezkompromisowo potrafiła się o wszystko wykłócać z miejskimi urzędnikami.
Nic więc dziwnego, że szybko okazało się, że jej dni będą policzone. Po dwóch latach prowadzenia działalności, prezeska TTMiOnZ wiedziała już, że za pieniądze, jakie miasto przeznacza na prowadzenie schroniska nie da się go poprowadzić dobrze i że trzeba je w zdecydowany sposób zwiększyć (tzn. pieniądze, chcociaż powiększenie przepełnionego schroniska też byłoby mile widziane).
Efekt był łatwy do przewidzenia. W kolejnym przetargu, pieczę na schroniskiem przejęła spółdzielnia socjalna "Impuls", będąca tworem miejskich urzędników. Także i w jej przypadku pojawiało się sporo zastrzeżeń. Dotyczyły one czysto urzędniczego podejścia do tematu opieki nad zwierzętami.
Po roku ogłoszono kolejny przetarg. Tym razem w Tomaszowie pojawiło się Pogotowie dla Zwierząt. Wolontariusze usłyszeli koncepcję funkcjonowania obiektu i popadli w krótkotrwałą euforię. Tym razem jednak zachwyt trwał bardzo krótko. Szybko przyszło rozczarowanie (części osób), chociaż Goździkowa ostrzegała, że bez pieniędzy na odpowiednim poziomie nie należy liczyć na cuda na Kępie.
- Przed 1 kwietnia przyjechali do (wtedy mojego) schroniska wszyscy: pogotowie z Bielawskim, Żółkiewska, fundacja Mondo Cane. Wizja, którą przede mną roztoczyli zaparła dech w moich piersiach. Pomyślałam: będzie SUPER. Całodobowa klinika dla zwierząt, karetka dla zwierząt, super jedzenie, rozbudowa i remont schroniska. Nic, co zostało obiecane nie zostało zrobione, za to wszyscy się wyparli tych obietnic - pisze do nas jedna z wolontariuszek.
Wolontariusz element zapalny
Wydawać by się mogło, że tomaszowscy miłośnicy zwierząt w dużej mierze to dziwacy, szukający przysłowiowej dziury w całym. Nie dogadywali się z Woskowskim, Goździkową, a nawet ze samymi sobą.
Tymczasem zarzuty, jakie podnoszą wydają się być dosyć poważne. Poza niedotrzymywanymi obietnicami, mówią między innymi o nieporządku i skiśniętym jedzeniu, jakie jest niby podawane psom. Wolontariusze krytykują też brak zatrudnionego na stałej umowie lekarza weterynarii.
- Po 3 miesiącach doczekałam się wreszcie spotkania z zarządcą oraz przedstawiono nam umowy o wolontariacie. Za żadne skarby postanowiłam nie podpisywać tej umowy. Głównie chodzi mi o zapisy dotyczące wykonywanie wizyt przed i po adopcyjnych (nie określono gdzie - może być Gdańsk) oraz zobowiązanie do zachowania w tajemnicy informacji, które wolontariusz uzyskał w związku z wykonywaniem świadczeń na rzecz Schroniska. Dla mnie jasne jest jedno: podpisując tą umowę godzę się na to (teraz piszę hipotetycznie), że nikomu nie powiem, że psiakowi dzieje się krzywda w tomaszowskim schronisku. Dla mnie to jest nie do przyjęcia. Schronisko to nie prywatny folwark a ja nie jestem pachołkiem do wykonywania poleceń – pisze wolontariuszka
Umowy wolontariackie nie są jednak niczym szczególnym. Trudno się dziwić, że ktoś prowadząc, budzącą tyle emocji działalność, próbuje w jakiś formalny sposób unormować swoje relacje z osobami z zewnątrz, tworząc umowy i regulaminy. Zobowiązanie do zachowania tajemnicy również nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Powierzenie prowadzenia schroniska nastąpiło na rok w wyniku przeprowadzonego przetargu, a więc w warunkach konkurencji. Czemu się tu więc dziwić?
Nie jest też dziwne wymaganie zachowania w tajemnicy danych osobowych osób adoptujących zwierzęta ze schroniska. Wynika to na wprost z ustawy. Więc w czym problem?
Prezes Bielawski zarzuty wolontariuszy odpierał w czasie ostatniej sesji Rady Miejskiej, gdzie temat schroniska wywołał radny Tomasz Trzonek. Według Bielawskiego, prowadzone przez niego Stowarzyszenie od 1 kwietnia, czyli od daty przejęcia schroniska, jest obiektem pomówień i plotek
- Chciałbym aby Państwo przyjrzeli się naszej pracy i wskazali konkretne zwierzęta, które zaniedbaliśmy. Chciałbym aby Państwo dane z pomocy udzielanej przez nas zwierzętom porównali z poprzednimi latami. Podzielimy się chętnie protokołami ze zdarzeń, zdjęciami. Nie jest to sprawiedliwe, kiedy ktoś wchodzi do schroniska, gdzie jest kilkadziesiąt boksów i w jednym albo drugim widzi zwierzęce odchody nie uprzątnięte, bo to się zdarza wszędzie. Ja zachęcam do zapoznania się z dokumentacją weterynaryjną – wyjaśniał radnym.
W rozmowie z dziennikarzem portalu podkreśla natomiast, że z nielicznymi wyjątkami, współpraca z wolontariuszami układa się doskonale. Słowa prezesa zdaje się potwierdzać duża liczba osób pracujących na Kępie w czasie, kiedy odwiedziliśmy dzisiaj schronisko. Internetowych skarg Bielawski nie chce oficjalnie komentować. Twierdzi jednak, że na 25 osób tylko 3 odmówiły podpisania umowy wolontariackiej.
Bezprawie czy pomówienia
Prawdziwa bomba wybuchła kilka tygodni temu, kiedy w telewizyjnym programie "Interwencja" ukazał się reportaż o działalności Pogotowia dla Zwierząt w innych miastach. Dziennikarze Polsatu dotarli w nim do osób, którym rzekomo w nielegalny sposób i bez powodu odebrano psiaki. Znaleziono też stronę na Facebooku, na której pojawiają się ostrzeżenia przed działalnością stowarzyszenia z Trzcianki.
Z reportażu wynika dramatyczny obraz niekompetencji ale i arogancji, nieprzestrzegania wyroków sądowych i samowolnych działań. Psy zabierane ich właścicielom w tajemniczych okolicznościach znikają i nikt nie jest w stanie dojść do tego, gdzie się one znajdują.
Pani Katarzyna Królak ze Strachowa na Mazowszu i pani Aneta Kalicka z Ząbek pod Warszawą prowadzą hodowle psów rasowych. Obu kobietom Pogotowie dla Zwierząt odebrało dorosłe psy i szczenięta. Obie panie twierdzą, że stało się to bezpodstawnie.
Pani Królak zabrano 12 psów. Tyle samo zabrano pani Kalickiej. Pogotowie dla Zwierząt powinno uzyskać zgodę władz gminy na odebranie zwierząt. W obu przypadkach takiej zgody nie udzielono.
Podobnych przypadków jest według relacji telewizyjnych dziennikarzy więcej.
Oczywiście można uznać, że materiał dziennikarski został zmanipulowany, jest jednostronny i nie pokazuje pełnego spektrum działań Pogotowia dla Zwierząt. Dziennikarstwo bywa różne, tak jak rózni bywają dzierżawcy schronisk dla bezdomnych zwierząt.
"Rozbój" w biały dzień
W ten sposób określa działania prezesa "Pogotowia dla Zwierząt" pan Cezary, któremu w miniony poniedziałek odebrano, należącego do niego zwierzaka, widocznego na zdjęciach, ilustrujących artykuł. Jego zdaniem odebranie psa miało charakter bezprawny. Dlatego też o sprawie postanowił powiadomić policję i prokuraturę.
Wśród zarzutów obok oczywiście kradzieży psa znajduą się także poświadczenie nieprawdy, straszenie organami ścigania, wymuszenie podpisu pod raportem z interwencji.
Według relacji właściciela psa przedstawiciele tomaszowskiego schroniska dla zwierząt odwiedzili go w godzina popołudniowych. - Pan Bielawski wyciągnął mojego psa na klatkę schodową , gdzie dokonał "oceny " stanu zdrowia zwierzęcia . W tym czasie jakaś kobieta robiła zdjęcia całej akcji - wyjaśnia w piśmie do prokuratury. - Pan Bielawski pytał się czy, pies ma karmę, a jeśli tak to jaką (żebym dał opakowanie). Zapytał skąd są urazy na grzbiecie psa, na co odpowiedziałem że sam sobie wygryzł. Nie zapytał czy pies jest leczony, jeśli tak to gdzie. A jest pod stałą opieką lekarza . Zostałem poinformowany, że będę miał sprawę karną i sąd zadecyduje, co się stanie z psem. Pies jest naprawdę zadbany. Je tylko Pedigree Junior zarówno chrupki jak i jedzenie w puszkach. Codziennie jest szczotkowany, kąpany raz na 3 tyg. Ma komplet wszystkich szczepień.
Całkowicie inaczej cała sytuację przedstawia Grzegorz Bielawski. Pokazuje nam przy tym zdjęcia psa, wykonane w czasie podjętej interwencji. Mamy też możliwość zapoznać się z protokolem, podpisanym przez właściciela, opinią weterynarza oraz z samym psiakiem, którego przyprowadza jedna z wolontariuszek. Piesek sika, kiedy widzi wyciągniętą do siebie rękę. Bielawski wskazuje na rany na grzbiecie. W jego ocenie sa to ślady po poparzeniu. Zwraca też uwagę w szczególny sposób napuchniety pyszczek 4-miesięcznego szczeniaczka.
- Zgłoszenie otrzymaliśmy od mieszkańców kamienicy, w której zamieszkują właściciele psa. Mówiło ono o znęcaniu się nad zwierzęciem i złych warunkach, w jakich piesek miał przebywać. Z mieszkania miały dochodzić "dziwne" dźwięki. Zgloszenie o nieprawidłowościach trafiła do fundacji Amicus Canis. Kiedy przyjechaliśmy pod wskazany adres, Pan wyprowadził na korytarz psa, ponieważ stwierdził, że mieszkanie nie jest przygotowane na wizytę gości - wyjaśnia dzierżawca schroniska. Według niego w takich podobnych przypadkach nie ma konieczności uczestnictwa Policji. Jest ona wzywana tylko wtedy, kiedy właściciel stwarza problemy i nie chce wydać psa lub zachowuje się agresywnie.
Fakt znęcania się nad szczeniakiem mieli też potwierdzać sąsiedzi (i potwierdzają w mailach do redakcji), którzy byli świadkami interwencji "Pogotowia dla Zwierząt". - Co ciekawe sam właściciel przyznał, że zwierzę było bite przez jego żonę, która taką właśnie siłową metodę szkolenia, uznała za najskuteczniejszą.
Z oględzin przeprowadzonych przez weterynarza wynika, że bicie nie było jedyną "metodą wychowawczą". Rany wewnątrz pyska i opuchlizna świadczą, że pysk psa był mocno związywany linką lub ostrym sznurem. Psiak ma także pokaleczony nosek.
Bielawski, nauczony doświadczeniem zabezpiecza się, nagrywając wszystkie interwencje. Z tego też powodu, psa oglądał pracownik urzędu miasta, odpowiedzialny za funkcjonowanie schroniska.
Tymczasem właściciel twierdzi, że rany widoczne na grzbiecie zrobił sobie... sam pies, podgryzając się z powodu świerzba. Weterynarze mają jednak inną opinię a Bielawski pokazuje na ekranie swojego laptopa psy ze schroniska, ktore faktycznie chorują na tę chorobę. Rany różnią się w sposób zdecydowany
Zaskoczony wyglądem psa jest także weterynarz, do którego właściciel kilka tygodni temu zgłosił się po poradę. - Kiedy pies był u mnie, miał zaledwie delikatne otarcie na grzbiecie. Zresztą po dwóch dniach zgłosił do mnie po raz kolejny sam właściciel, który stwierdził, że z jego pupilem jest już wszystko dobrze. To, co widzę teraz, to zupełnie inna kategoria ran.
Nocna interwencja
- Właściciel psa telefonował później do mnie i próbował się odgrażać. Twierdził, że lepiej będzie, jak oddam psa, bo jak przyjdzie jego żona, to będę miał problem. Wczoraj kolejny raz telefon zadzwonił o 23:30. Otrzymałem pół godziny na zwrot psa. Godzinę później skontaktował się ze mną oficer dyżurny komendy powiatowej policji w Tomaszowie Mazowieckim. Przedstawiłem sytuację i myślałem, że na tym będzie koniec. Pomylilem się, bo po kolejnej godzinie w schronisku zjawił się właściciel, jego żona i pani Mieczysława Goździk. Była prawie 2 w nocy. Żona właściciela zachowywała się bardzo agresywnie. Uderzała pięściami w furkę i kopała bramę. Słów wypowidanych przy tym nie powtórzę.
Bielawski wezwał więc patrol policji i dwie pracownice schroniska. - Funkcjonariusze wylegitymowali mnie, obejrzeli psa i dokumentację, pożegnali się i na tym interwencja się skończyła. - Szef schroniska twierdzi, że dopiero rano zauważył przebitą oponę w swoim samochodzie i porysowane auto jednej z pracownic.
Pani Mieczysława Goździk wyjasnia nam, że interwencje na wniosek mieszkańców podejmowane są przez jej Towarzystwo niemal codziennie. W tej konkretnej sprawie chodziło o to, by sprawdzić, czy psu nie dzieje się krzywda już po odebraniu od właścicieli. Podkreśla, że gdyby pan Bielawski pokazał jej w nocy psiaka nie byloby żadnego problemu. Zgadza się natomiast, że jeśli właściciele znęcali się and psem, powinni ponieść odpowiedzialność karną.
Sprawą uszkodzonych aut również już zajmuje się policja. Wniosek w tej sprawie złożyli oboje poszkodowani.
Napisz komentarz
Komentarze