I to wydarzeniem megagalaktycznym. Space Fest odbył się w grudniu ubiegłego roku, a długo oczekiwana płyta „Live At Spacefest” ukazała się już po ośmiu miesiącach i zawiera mistrzostwo interpretacyjne i eksploracyjne nawiązujące do takich gatunków muzycznych jak shoegaze i wspomniany spacerock. „Czym jest shoegaze czy spacerock, łatwo wytłumaczyć, porównując te gatunki do popularnego grunge. O ile ten ostatni to energetyczna muzyka męskich facetów w kraciastych koszulach, muzyka prezentowana na naszym festiwalu często nazywana jest emocjonalnym rockiem granym przez gapiących się na swoje buty wrażliwych chłopaków z grzywkami.” – wyjaśniał wszystkim Karol Schwarz, spiritus movens obu powyższych przedsięwzięć. Niepotrzebnie.
Niepotrzebnie, bo tylko lama z dawno zaniechanej hodowli Andrzeja Stasiuka mogłaby nie rozpoznać, że taka muzyka „lecąca” z głośników to odyseja kosmiczna 2012. Od pierwszego do ostatniego utworu, od czarnej dziury do czarnej dziury, przez czarną dziurę, przez układy planet, przez trzy wymiary do czwartego wymiaru. Rozpoczynająca się utworem „Electra Glide” trwającym mniej więcej tyle, ile podróż z Ziemi na Marsa, którego kompozycyjne „doki” wypełnione są niemieckim krautrockiem (patrz wczesne płyty Tangerine Dream i Klausa Schulze), muzyczką z 4 AD (odkurz płyty Dead Can Dance; tu świetna wokaliza Joanny Kuźmy) a nawet Tomaszem Stańko (z jego „najchłodniejszych”, rozpisanych na „jazz-matematykę” płyt). Ale to dopiero trudny start. Bo potem jest lepiej (dla słuchacza), a właściwie gorzej (dla krytyka chcącego opisać zawartą na płycie muzykę). Otrzymujemy permanentne połączenie jazzu, ambientu, psychodelii, wszystko to doprawione żarliwością wokalną prosto ze szkoły samego Bono z U2. „No Movement” to niemal gospel, oczywiście „kosmiczny gospel”. To utwór pełen chaosu, przez który przebija się monolit stworzony na bazie potężnych gitar uzupełnionych saksofonowymi „riffami”; no i na pełnym patosu wokalu Jaimie’go Hardinga (z Marion), który śpiewa w tym utworze jak Bono na najbardziej pokręconych płytach U2 w rodzaju „Zooropy” oraz „POP”. Jeśli spacerock kojarzyliście dotąd wyłącznie z Hawkwind, czas zapoznać się z tym jak bardzo od lat siedemdziesiątych kosmiczna technologia przyspieszyła!
„High Flats” jest pełen transu, brzmi jak historie z dzieł Aki Kaurismäkiego, na przykład z filmu „Leningrad Cowboys…lecą do galaktyki AQ-654327”. To kompozycja na tyle energetyczna, by wyrwać astronautów ze stanu hibernacji i wepchnąć wprost w gęste dźwięki zagrane w stylu The Verve napędzanego paliwem fotonowym. Po „High Flats” „Crucifixion (Traditional) przyprawi was niemal o mdłości spowodowane ostrym hamowaniem. Dosłownie zapadniecie się w wyściółkę fotela pilota. Wyobraźcie sobie Nowy Orlean widziany z dalekiego kosmosu. Oto przez ogromny teleskop widzicie, jak jego ulicami idzie pogrzebowy kondukt, na którego czele gra orkiestra dęta, a mistrz ceremonii odprawia jakieś voodoo. Czyżby chowali kosmitę? Stąd te zakłócenia?
Utwór „Bowie” zbudowany jest na bazie księżycowych sampli i brzmi jakby znamienne słowa śp. Neila Armstronga ktoś tym razem zaśpiewał w formie rozleniwionej monotonią wszechświata piosenki. Od czasu do czasu na firmamencie gwiazd spada jakaś gwiazda lub eksploduje planeta. Czas spowalnia, zakrzywia się prawie w kształt koła. I tylko my, i tylko w próżni, i tylko sami. Prostota kompozycji i melodii oraz mistrzowskie operowanie stonowanymi dźwiękowymi plamami gitar, wytrącają nas z naszej samotni, sprawiają nam zmysłową przyjemność. W próżni dmą saksofony, saksofony dmą próżnią?
Zanim sobie odpowiemy na te pytania, na naszym kursie, na naszej „ścieżce” pojawia się „The Frost”, który jest tak smutny jak wraki sputników krążące wokół Ziemi. Cudowny śpiew Joanny Kuźmy i nastrój przypominający wnętrze kapsuły ratowniczej, w której padła elektronika – to zupełna odwrotność tych emocji, które wytwarzała swoim śpiewem taka na przykład Janis Joplin. Tutaj, też mamy emocje, tylko że akurat te „parzą” temperaturą – 300 º C. Kończący płytę „Darkest Sun” brzmi jakby wydobywał się z gardła psa Łajki w chwili, kiedy pojął, że jego podróż zaplanowano tylko w jedną stronę. Pogodzony ze swoim „shoegaze’owym” losem utwór brzmi jak należy, i ponownie zaskakuje wokalem à la Bono lub (ja kto woli), à la śp. Michael Hutchence z INXS.
Cel, a raczej kierunek, wyznaczony nazwą Pure Phase Ensemble wydawał się jasny; miało być potężnie, mocno, transowo, odważnie i atmosferycznie. Miało być kosmicznie i fantastycznie. Jest. Hasło „space rock psychedelic monster”, którym Dickaty określił zawartość albumu, nie jest w ogóle przesadzone. Zatem, jeśli kiedykolwiek przyszłoby wam zapowiedzieć grupę, pamiętajcie, że przydatne będzie do tego tylko jedne zdanie: „ladies and gentleman we are floating in space!”.
PS: Czas przedstawić pełną załogę „Nostromo”: Raymond Dickaty (musical director) – tenor sax, flute, Antoni Budziński (Klimt) – guitar, Tomasz Gadecki – baritone sax, Jaimie Harding (Marion) – lead vocals, Jachi – analogue synthesizers support, Borys Kossakowski – tenor sax, Crumar keyboard, guitar, Joanna Kuźma (Ania i Koty) – lead and backing vocals, tambourine, Michał Miegoń – electronic beats (synthesizers), guitar, Piotr Pawlak (Kury, Łosskot) – guitar, Karol Schwarz (całe mnóstwo znakomitych projektów) – guitar, vocal, synthesizers, Kamil Szuszkiewicz – trumpet, Artur Tobolski – bass guitar, Tomasz Żukowski – drums, percussion.
Pure Phase Ensemble „Live at SpaceFest!”. Nasiono Records.
Napisz komentarz
Komentarze