Zanim przejdziemy do samej muzyki, kilka słów na temat zespołu. Znaczenia nazwy, jaką przyjęło firmować się trzech muzyków nie znaleźliśmy nawet w podręczniku kretyna internetowego, jakim jest wikipedia. Nic w tym dziwnego. Muzycy wymyślili ją sobie sami. Może więc oznaczać wszystko, co tylko sobie potencjalny fan wyobrazi. W ten sposób stali się niejako ekumeniczni, mimo wyraźnie zaznaczonej fascynacji celtyckimi legendami i opowieściami o wikingach, poszukiwaczach nowych lądów, łupieżcach i odkrywcach.
Trzej panowie, przyjęli trzy równie jak nazwa zespołu intrygujące pseudonimy. Lorghat, to imię musi budzić dreszcz emocji i wzburzać pogańską krew. Nadał je sobie wokalista i gitarzysta grupy, którego większość z nas zna pod innym bardziej mlecznym pseudonimem. Cóż, jak mawiał klasyk „pij mleko, będziesz wielki”. Wielki jak Lorghat.
Minister, to bynajmniej i na szczęście nie jest żaden z członków Rządu Donalda Tuska. To wymiatający basowym „wiosłem”, członek sekcji rytmicznej Valkenraga. Imię „bestii” zdradza jednak pewne aspiracje (chyba, że na obwolucie płyty znalazł się chochlik drukarski i Minister zastąpił Ministranta).
Najbardziej romantyczny pseudonim wybrał sobie jednak perkusista. Koto, brzmi tak wdzięcznie, że zauroczy nawet posła Biedronia, z partii Janusza Palikota (jak miło być homofonem).
EP-ka to w sumie pięć rozbudowanych utworów, opatrzonych intrem i promowanych teledyskiem do utworu „Once captured priest”. Video wyprodukowała Grupa Filmowa D&V. Trzeba przyznać, że robi wrażenie i miażdży wszystko, co ktokolwiek i kiedykolwiek w Tomaszowie nakręcił i zmontował. Wystarczy zdać sobie sprawę z tego, że koncerny muzyczne, w których największym interesie jest wejście w życie umowy ACTA, na podobne a często słabsze produkcje wydają setki tysięcy złotych, by ściągnąć czapkę z głowy w wyrazie największego szacunku. Zresztą ocenić możecie sami i malkontentom mówimy zdecydowane NIE!
Na początek dźwięki burzy i krótka inwokacja a po nich prawdziwa metalowa rzeźnia. Ryk wściekłości Lorghata (hate?) wzmocniony zapętlonymi riffami i galopującą perkusją. Blisko sześć minut łojenia. Do tego fajne gitarowe zagrywki, jakby autorstwa Iron Maiden z tą różnicą, że sprawiają wrażenie dobiegających z grobowej krypty. Przyznam, że wokal koleżki z długimi włosami i bródką zdecydowanie poprawił się od czasu jego występów z innymi weteranami tomaszowskiego heavy metalu. Mam wrażenie, że poprawiła się emisja głosu i technika śpiewu. Zmiana barwy to, jak się domyślamy zasługa pani Jadwigi z ulicy Jerozolimskiej a dokładniej mówiąc produktów spożywczych, których dystrybucją się zajmowała. Niestety efekt psuje nieco końcówka utworu, który urywa się gwałtownie i niespodziewanie, żeby nie powiedzieć tchórzliwie a przecież zatytułowany jest „Halls of the brave”.
Sztandarowy „Once captured priest” to prawdziwa wizytówka Valkenraga. Spójny, pogański przekaz łączący tekst i muzykę całość. Mnie osobiście nieco przeszkadza stroboskopowy rytm perkusji ale to już kwestia gustu. Za to w utworze nie brak prawdziwego metalowego patosu. A za to przecież kochamy „hutników”, nawet tych z piekła rodem. Tomaszowski zespół z podziemiami „rogatego” niewiele ma jednak wspólnego. Nie będzie więc potrzebny egzorcysta.
„The price of Wisdom” ma prawdziwie „ironowy” początek (znowu ta perkusja). Metalowy walec toczy się miarowo i równa wszystko na swojej drodze. Niby podobnie jak poprzedni utwór a jednak nieco inaczej.
„Nord Wind” zaczyna się niczym ścieżka dźwiękowa do filmu „Braveheart”. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że słyszę kobzy i widzę pomalowaną na niebiesko gębę Mela Gibsona, jadącego na koniu i wzywającego do walki szkockich górali. Nie wiem kto wymyślił partie gitarowe w tym numerze ale zapraszam koleżkę na duże piwo, bo naprawdę robią wrażenie.
„Wild hunt” nie odbiega od pozostałych utworów, więc nie będę się nad nim dodatkowo pastwił, niczym wiking nad słowiańską dziewicą.
Podsumowując, ponad 30 minut muzyki udało mi się przesłuchać w całości i to kilka razy. Znaczy to, że z Valkenrag ma się całkiem dobrze. Płyta nie imitowała latającego spodka, którego trajektoria lotu prowadziła by wprost z mojego okna na najbliżej położony trawnik. Problemem jest brak zakończeń poszczególnych utworów, które zamiast przebrzmiewać nagle urywają się, jakby miksował je Edward Nożycoręki.
Napisz komentarz
Komentarze