Dawno temu miałem okazję przeczytać zabawną powieść pt. „Taniec życia”. Utkwił mi z niej zwrot „podręcznik kretyna salonowego”. Tak główny bohater mówił o jedynej książce, jaką czytała jego teściowa. Był nią „Słownik wyrazów obcych”. Dosyć prosta w obyciu pani, dzięki wyczytanym słówkom, stosowanym nie zawsze we właściwym kontekście, we własnych oczach podnosiła poziom własnej wartości. Dzisiaj mam wrażenie, że takie teściowe spotykam niemal na każdym kroku, tylko słownik, zastąpił im Facebook, którego treści przyjmują niczym prawdy objawione. Nie o maseczkach jednak chcę pisać, ponieważ to temat na osobne rozważania. Tematem ma być inne magiczne słowo (może ktoś podsunie jakiś fajny polski odpowiednik): lock down. Rząd twierdzi, że nie ma zamiaru wprowadzać tak drastycznych obostrzeń. Czy aby na pewno? A może one już są tylko ich póki co nie zauważamy.
Wystarczy spojrzeć na nasze lokalne podwórko i liczbę osób poddanych kwarantannie. Wczoraj (czyli przedwczoraj – ot taki czasowy paradoks) ich liczba przekroczyła 1200 w skali około 100 tysięcznego powiatu. Przymusowa izolacja trwa 10 dni od daty kontaktu z osobą zarażoną. Oznacza to, że osoby te objęte są de facto lock downem, ze skutkiem przede wszystkim dla firm, które te osoby zatrudniają. Nie tylko nie mają możliwości wypracowania zysku dla swojego pracodawcy ale są kosztem pracowniczej absencji.
Mówimy tu głównie o przypadkach związanych z wykryciem korona wirusa w placówkach oświatowych. Co się dzieje, kiedy zachoruje pracownik jakiejś firmy? W odosobnienie trafiają wszyscy inni, którzy mieli z nim kontakt. Co to oznacza dla takiego przedsiębiorstwa? Utratę nie tylko zysków ale i klientów, a więc straty w długiej perspektywie czasowej. Wszystko to bez żadnych testów. Ani na początek kwarantanny ani na jej zakończenie. To znaczy, że osoba izolowana po 10 dniach, jeśli nie ma objawów może wracać do pracy i… jeśli jest nosicielem, zarażać kolejne osoby. Chociaż część lekarzy twierdzi, że po 10 dniach wirus już nie zaraża. Ale w tym przypadku nic nie może być do końca pewne. Co specjalista, to inna opinia.
Jeden szkolny przypadek a pracownicy SANEPID-u muszą wypisać kilkaset decyzji administracyjnych. Tragikomiczny wydaje się fakt, że często kwarantanna rzeczywista nie trwa nawet 10 dni, a na przykład 2, bo kontakt z chorym był 8 dni wcześniej. Siwy dym… powiedziałby śp. Edek Wójciak.
Dla przykładu wczoraj miałem okazję porozmawiać z prezydentem Tomaszowa Mazowieckiego. Od wykrycia u niego i jego rodziny zarażenia minęły ponad 2 tygodnie. Bez testu mógłby już wracać do pracy. Test jednak zrobiono i wczoraj okazał się on być pozytywnym. To zresztą przypadek nieodosobniony. Prześledźcie tabele, które przysyła nam codziennie wojewoda. Porównajcie liczby ozdrowieńców i osób zarażonych. Dane są z zupełnie innych przedziałów liczbowych. Oznacza to, że choroba trwa wiele tygodni, a wirus obecny jest w organizmie dłużej niż 10 dni.
Prezydent ma więc swój mały lock down. Niby może zarządzać zdalnie, ale przecież wszyscy wiedzą, że Pańskie oko konia tuczy. Dlaczego o tym piszę? Bo lock down nie musi być od razu zamknięcie w domach wszystkich obywateli i odizolowaniem granic Państwa. Może mieć on różne wymiary i rządzący doskonale o tym wiedzą.
Co dalej? Odpowiedź na to pytanie wydaje się oczywista. Lock down na wyższych uczelniach właściwie już trwa. I jest on tym, najmniej doskwierającym. Tym bardziej, że większość uczelni wprowadza obowiązek rejestracji wykładów, bo dotąd wykładowcy wywiązywali się ze swoich obowiązków… różnie. Kolejne wyłączenia placówek oświatowych przed nami. Największym problemem są oczywiście przedszkola i roczniki wczesnoszkolne w podstawówkach. Ktoś dzieciom musi zapewnić opiekę. A to znowu są koszty dla przedsiębiorstw. Dla niektórych oznaczać może konieczność zwolnień i ograniczenia działalności. To znaczy, że Rząd zapewne w najbliższym czasie zdecyduje o przejściu liceów na zdalne nauczanie.
Wiosenny miękki lock down nieźle się sprawdził, co rządzący lubią podkreślać. Tarcza antykryzysowa to miliardy złotych wytransferowane w budżetu. Niestety pieniądze często trafiały na konta cwaniaków, którzy skutków ograniczeń epidemicznych wcale nie odczuli. Wystarczyły lekkie kombinacje z fakturowaniami i nie wykazywanie przychodów.
Cóż, tak to jest, gdy rozwiązania tworzą ludzie, którzy nigdy biznesu nie prowadzili, albo biznes prowadzą i wprowadzają przepisy „pod siebie”. Faktem jest, że obostrzenia i… strach z pierwszych miesięcy kampanii doprowadziły do spłaszczenia krzywej zachorowań, a o to przecież chodziło. Celem było przygotowanie się na falę zachorowań w przyszłości. Czy to się udało? Opiszę Wam dzisiaj na przykładzie Tomaszowskiego Centrum Zdrowia.
Podsumowując: miękki lock down już mamy. Warunkuje go liczba osób przebywających na kwarantannach. Czy będzie on coraz twardszy? Gdy czytamy o braku miejsc w szpitalach, możemy być tego pewni.
Napisz komentarz
Komentarze