Tak się złożyło, że choroba dopadła także i mnie . Walczę z nią już 4 tydzień i dopiero w ostatnich dwóch dniach mogę powiedzie, że odczuwam jakąś lekką poprawę. Niestety przechodzę ją dosyć ciężko, a i tak uważam, że mam sporo szczęścia. Wcale nie żartuję, a co to oznaczy , spróbuję Wam odrobinę opisać. Zacznijmy od tego, że mimo moich 50+ jestem osobą dosyć sprawną. Prowadzę stosunkowo zdrowy tryb życia. Biegam codziennie na bieżni, jeżdżę rowerem, chodzę na wielokilometrowe leśne spacery (codziennie). Mój dzienny "limit kroków" często przekracza 25 tysięcy. Wtajemniczeni wiedzą, że równa się to ok. 20 km. W każdym razie dynamiczny 10 kilometrowy marsz, gdzie większość osób ma problem za mną nadążyć kończę bez zadyszki. Oczywiście jak każdy z nas posiadam jakieś choroby "współistniejące". Ja swoje (jak radził mi lekarz) polubiłem i poza jedną (o czym za chwili) żadna nie dała mi się we znaki przy aktualnej chorobie. Czy to oznacza, że jestem w grupie ryzyka? Tak, ale nie dlatego, że jestem w jakimś wieku, albo choruję na taką czy inną dolegliwość. W grupie ryzyka jesteśmy po prostu wszyscy ze względu na otaczających nas flejtuchów nie dbających o podstawą higienę osobistą (w tym częste mycie rąk) i odpowiedni dystans (łącznie z wyśmiewanymi maseczkami). Podkreślam: choroba z bezpośredniego kontaktu , kiedy nakazuje się nam wskazać możliwość jego wystąpienia to mit. W dodatku bardzo niebezpieczny, mogący skończyć się ciężkimi powikłaniami.
Zaczęło się z pozoru niewinnie. Od uwag spotykanych przeze mnie ludzi. Miałem bardzo dynamiczny piątek. Sporo spotkań, rozmów z ludźmi, załatwiania setek spraw. Większość spotykanych osób twierdziło, że jestem strasznie blady. Zaczęło się rano od Prezydenta, a później podobne słyszałem niemal co kilka minut. W końcu zacząłem traktować je, jak impertynencję. Mimo wszystko zanotowałem sobie, że badania przynajmniej te podstawowe trzeba będzie sobie zrobić. Minął weekend. Wciąż czułem się dobrze i oczywiście ze spacerów nie zrezygnowałem.
W poniedziałek "powtórka z rozrywki". Znowu wszyscy mówią, że wyglądam jak... trup. Dopadło mnie po wieczornym spacerze. 8 kilometrów i przyszła temperatura. Gorączka na poziomie ok. 39 stopni. Żadne środki farmakologiczne nie działały. Pociłem się tak bardzo, że co chwilę musiałem zmieniać ubranie, a każda noc była koszmarem. Przez ponad tydzień prawie nie spałem. Co oczywiste nie ma możliwości skupienia się na czymkolwiek. Przeczytanie sms-a stanowi już niemały problem. Do tego bóle stawowo mięśniowe. Dojście do toalety to gigantyczny wyczyn. Powrót to maraton "Iron Mana".
Pierwsze dni, poza temperaturą i bólami żadnych innych objawów. Co najwyżej nieco zmieniony smak. Wiele osób pisze o utracie węchu i smaku. U mnie miał on charakter wzmożony. Wszystko było albo bardzo gorzkie albo słone. W sumie to nic ni dało się... jeść ani pić. Po trzech dniach telefon do POZ-et okazał się nieodzowny. Objawy zaczęły niepokoić. Krótki wywiad i oczywiście pytanie: czy miałem "kontakt". Zastawiacie się, co w takim przypadku odpowiedzieć? Posłużcie się statystyką. Skoro co 30 tomaszowianin został już potwierdzony jako tzw. "dodatni". Nie ma warto się skupiać na poszukiwaniach, a odpowiedzieć po prostu twierdząco. Akurat mnie mój lekarz nie odmówił skierowania na "wymaz", ale wiem, że takie przypadki "odmowy" się u nas zdarzają. Mogą mieć one niestety bardzo negatywne skutki zdrowotne.
Wymaz kolejnego dnia. Po kilku godzinach wynik: pozytywny. No i oczywiście... izolacja. Pamiętać należy, że już kiedy lekarz POZ wystawia skierowanie, trafiamy automatycznie na kwarantannę. Stan się nie zmienia. Lekarz POZ zaleca stosowanie środków przeciwgorączkowych, które przez kolejne dni po prostu nie działają.
Po 9 dniach utrzymywania się wysokiej temperatury , kolejny telefon do POZ. Tym razem stan pogorszył się na tyle, że nie jestem w stanie... mówić. Nadal nie mam uporczywego, dokuczliwego kaszlu, o jakim czasem czytamy, ale pojawiają się problemy z wydolnością i saturacją, która spada z godziny na godzinę. Nie mam zwyczaju się nad sobą jakoś specjalnie użalać, ani obciążać inne osoby ponad miarę własnymi problemami, ale nie było wyjścia, musiałem zatelefonować do doktor Ewy Borkowskiej, ordynator naszego oddziału zakaźnego. Kiedy doktor usłyszała, że nie mam siły mówić, kazała natychmiast zgłosić się na oddział. Nie pozostało nic innego jak załatwić "covidowską przewozówkę". Mój POZ uporał się z tym sprawnie.
Karetka przyjechała szybko. Dwóch uczynnych i empatycznych ratowników, gotowych do pomocy. Zapakowali mnie do auta i jedziemy. Przed oddziałem uparłem się, że na oddział dojdę o własnych siłach. Doszedłem... te 30 - metrów... gdyby było 5 metrów dalej padłym na twarz i chyba się więcej nie podniósł. Oddech stabilizowałem kolejne 20 minut. O przebraniu się nie było mowy. Ubranie zmieniałem... na raty. Trudno w to uwierzyć. To, co zwróciło moją uwagę , to trupi wygląd moich dłoni
W ciągu najbliższych dwóch godzin pobrane do badania krew i zrobione prześwietlenie płuc za pomocą specjalnej przenośnej kolumny RTG. Wąsy do nosa i podawany tlen. 6-7 litrów na godzinę. Dostałem też pierwszą dawkę rendisiviru. Dopiero ten specyfik zbił mi temperaturę. Po 10 dniach.... i tak już na szczęście pozostało. Wynik RTG bardzo konkretny. Obustronne zapalenie płuc. Organ zajęty stanem zapalnym na poziomie 50 procent. Non stop podawany tlen nie poprawia jakoś specjalnie saturacji.
Kolejny dzień, powtórzono mi wymaz. Nadal jestem "dodatni". Wzmaga się ogólne osłabienie. Dostaje sterydy, antybiotyki i inne specyfiki.
Po 4 dniu hospitalizacji jest trochę lepiej. Wyniki badań odrobinę też lepsze. Zapalenie płuc jednak nie ustępuje. Wciąż duże osłabienie. O szóstej rano kaszel bardzo męczący. Myślałem, że zemdleje w toalecie. Zmieniono mi butle i dalej cały dzień było ok. Saturacja od 85 do 94. Sobota przeleciała jakoś na lekach. Kapuściński non fiction. Zaległa lektura. To też symbol lekkiej poprawy. Dotąd nie byłem w stanie czytać.
Kolejny dzień w szpitalu był chyba najgorszym z dotychczasowych. Miałem pierwszy krótkotrwały atak paniki związany z niskim tlenem oraz izolacją szpitalną. Oddział zorganizowany jest tak, że personel odwiedza chorych w określonych godzinach. Widzimy więc ludzi w sposób bezpośredni jedynie 4 - 5 razy dziennie. Pisząc o panice, bardzo trudno jest w sposób obrazowy pokazać co się wówczas czuje. Nie mamy możliwości oddychać i pojawia się bardzo silny strach. Do tego stopnia paraliżujący, że nie byłem w stanie wąsów doprowadzający tlen umieścić we wlaściwym miejscu czyli w nosie. Po pierwszym atak, przyszły później kolejne, ale już wiedziałem, jak sobie nimi radzić.
Kolejnego dnia sytuacja bez zmian. Skierowano mnie na tomografie płuc. Wynik tragiczny. Stan zapalny nie ustępuje. Lekarz twierdzi, że zmiany mogą mieć charakter nieodwracalny i że trzeba mieć nadzieję, że nie będą mi utrudniały codziennego funkcjonowania. Konieczna opieka pulmunologa. niezbędna będzie też wielomiesięczna rehabilitacja. Oczywiście uparłem się po raz kolejny, że dojdę na badanie o własnych siłach. Efekt był taki, że straciłem oddech i nie byłem w stanie uleżeć w urządzeniu. Z drugiej strony razem ze mną przywieziono na to same badanie osoby, które już nie były w stanie samodzielnie się poruszać. Mocno to mną wstrząsnęło.
W Wigilię opuściłem szpital. Minęło 5 dni a mój organizm męczy się przy każdym wysiłku. Wciąż korzystam z tlenoterapii. Pojawiły się nowe objawy. Wśród nich krwotoki z nosa, wypadanie włosów. Jest też dokuczliwy przeszywając ból pleców na wysokości płuc.
****
Dlaczego o tym wszystkim piszę. Nie jest moim celem użalanie się nad sobą, bo raczej mnie to deprymuje. Chcę Wam uświadomić, że to bardzo ciężka choroba, o której nawet specjaliści wypowiadają się bardzo ostrożnie. "Bezobjawowość" jest niebezpieczną iluzją, sugerującą odporność i nieśmiertelność. Zaskoczenie może przyjść wtedy, kiedy dotknie nas samych lub kogoś z naszych bliskich. W kontakcie z POZ upierajcie się do robienia testów. Pamiętajcie, że przenoszony wirus może zabić nie tylko Was ale i inne osoby, które zarazicie.
Spośród pracujących na na oddziale pielęgniarek niemal wszystkie zostały dotknięte chorobą i to często razem z rodzinami, Jedna z nich opowiadała mi, że od 4 miesięcy nie czuje zapachów ani smaków. Rozejrzyjcie się też nieco wkoło Ludzie wokół nas po prostu znikają...
Napisz komentarz
Komentarze