Latem 1946-go roku moja rodzina przeprowadziła się z domu, w którym urodziliśmy się z bratem Andrzejem, usytuowany był na rogu ulicy Zawadzkiej i Warszawskiej (w tym miejscu dziś znajduje się zakład wulkanizacyjny) do domu (dziś wieżowiec na przeciwko stacji paliw BP), który stał przy brukowanej drodze wiodącej do cegielni (dziś okolice wieżowca przy Biedronce, na Dzieci Polskich), w samym sercu uprawnej ziemi, na tak zwanym Krycha Polu. Pola te rozciągały się od mojego domu wzdłuż Warszawskiej do ulicy Widok (istniała tylko lewa strona ulicy), następnie przy ulicy Widok i Niebrowskiej w kierunku zachodnim, do zbiegu ulicy Szerokiej (prawa strona, dziś już nie istnieje) z Elizy Orzeszkowej. Ulice Gabrysiewiczówny, Dojazd, Literacka i Paszkowskiego jeszcze wtedy nie istniały. Dalej ciągnęły się wzdłuż Orzeszkowej w kierunku północnym do Zawadzkiej (dziś nie ma tam żadnych zabudowań po lewej stronie ulicy) i w kierunku wschodnim, do Warszawskiej.
Na tych polach w granicach wymienionych ulic, stoją dziś bloki mieszkalne (budowę rozpoczęto na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia) kilkutysięcznego osiedla Niebrów. Na polach wokół cegielni znajdowały się małe jeziorka, tak zwane glinianki, wyrobiska powstałe na skutek kopania gliny niezbędnej do produkcji cegły. W gliniankach było sporo ryb, między innymi, karasi, małych karpików czy linów, ale najbardziej zadomowiły się tam żaby.
Było to idealne miejsce na składanie skrzeku i w okresie lęgowym, w wodzie roiło się od kijanek i… pijawek. Letnią porą wieczorne kumkanie i rechotanie żab wpadało przez otwarte okna do naszych mieszkań, wzbudzając w nas, dzieciach, nastrój swoistej, bajecznej tajemniczości, przyciągając codzienne stada bocianów na poranne śniadania. Krycha Pola były doskonałym miejscem na różne gry i zabawy dla dzieci i młodzieży. Po wyzwoleniu, w latach 1945-47, wykorzystywano je na zrzuty lotnicze paczek unrrowskich. Organizacja UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration), u nas popularnie zwana ciotką Unrrą powstała w 1943 roku przy ONZ i jej zadaniem było nieść pomoc ludności cywilnej państw sojuszniczych w walce z hitlerowskimi Niemcami.
W unrrowskich paczkach oprócz odzieży i żywności były również materiały propagandowe i polityczne. Pamiętam piękne dresy z paczki, w których chodził mój starszy brat Andrzej, kiedy wyrósł przekazał mnie. Byłem bardzo dumny i szczęśliwy, że noszę amerykańskie dresy. Rodzice mieli kłopot z zapewnieniem nam ubrań, w sklepach były pustki, chodziliśmy bardzo skromnie odziani, można by rzec, ubogo. Bawiąc się kiedyś w podchody, tę typowo chłopięcą rozrywkę, w korytarzach nieczynnej cegielni, natrafiłem na jakieś druki i ulotki. Kiedy wyniosłem je na światło dzienne, zauważyłem, że nie są, w języku polskim. W pliku papierów znalazła się broszurka w formacie A5 w języku czeskim Svobodna Evropa. Miała jakieś 14 kartek, pomyślałem, że paczka musiała być przeznaczona dla Czechów, a pilot pomylił się zrzucając ją w Polsce, na Krycha Pole. Mając dziewięć, dziesięć lat, dobrze wiedziałem, co oznacza ten tytuł, że jest to zakazany owoc, a mimo to przyniosłem broszurkę do domu nie pokazując jej, żadnemu z braci ani rodzicom.
Rano zapakowałem swoje znalezisko do tornistra i zaniosłem do szkoły, traktując je, jako wielki skarb. Na dużej przerwie poszedłem z kolegami z mojej II klasy, Maćkiem Goździkiem i Jurkiem Wodzyńskim, których wcześniej wtajemniczyłem w całą sprawę, do innego kolegi i sąsiada, Janka Morawskiego. Janek był o dwie klasy wyżej od nas i w jego czytance (Ten nas pes) znajdował się wiersz w języku czeskim, którego cały tekst przetłumaczony był na polski, tak zwane Słówka. W holu sali gimnastycznej (szkoła numer 3 na górce), próbowaliśmy przełożyć tekst broszurki na polski. Nagle pojawił się nad nami cień wszędobylskiego pana Lecha, kierownika szkoły. Zabrał nam broszurkę i spytał: - Czyja to własność? Moja - odparłem, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Odesłał nas do klasy. Do końca lekcji nic się nie działo. Po powrocie ze szkoły zastałem w domu zapłakaną mamę. Nie powiedziała nam, co się stało, panowała jednak smutna atmosfera. Dopiero wieczorem, kiedy usnęła nasza dwuletnia siostra Basia, przy kolacji mama powiedziała: - Słuchajcie chłopcy, po tatusia przyszli panowie z UB, zrobili rewizję w całym domu. Nic nie znaleźli, ale tatę zabrali z sobą. Byłam sama z Basią i nie mogłam pójść za nimi, żeby się dowiedzieć, za co tatusia zamknęli. Nikomu nie mówcie, co się stało. Jutro zaprowadzę Basię do babci i pójdę na UB, by dowiedzieć się, o co chodzi. Zapewniam was, że tatuś nic nie zrobił, zamknęli go przez pomyłkę. Ojca nie było w domu przez noc, a może dwie, jak się później okazało, zamknęli go za broszurkę Svobodna Evropa, najprawdopodobniej zadenuncjował go kierownik szkoły albo któryś z nauczycieli.
W każdej instytucji, w każdej szkole zatrudniano osoby, której zajęciem i zadaniem było donoszenie na kolegów. Podczas pobytu na UB, ojca trzykrotnie przesłuchiwano. Podejrzewano go o współpracę z obcym wywiadem i zdradę narodu polskiego. Kiedy wrócił, przemówił do mnie za pomocą paska od spodni, jednocześnie tłumacząc, że nie wolno brać do ręki żadnych, podejrzanych broszur. Groziła mu sprawa w sądzie. Wiem, że używał przeróżnych forteli i znajomości by do niej nie doszło. Załatwił to jakoś, ktoś mu pomógł, sprawy nie było, nas dzieci nie poinformowano, w jaki sposób rodzice rozwiązali ten trudny i bolesny problem. Incydent z broszurą był doświadczeniem, które wzmocniło moją czujność i dzięki niemu zacząłem lepiej rozumieć, w jakim państwie przyszło mi żyć.
Często bywałem świadkiem aresztowań, czy to sąsiadów, czy znajomych rodziców; w domu bywało to tematem rozmów. Przestępstwa, za które aresztowano ludzi, z obecnej perspektywy patrząc, wydają się błahe i śmieszne, jak na przykład w przypadku sąsiadów, mieszkających w naszym domu przy drodze do cegielni. Oprócz dzieci z mojej rodziny - Andrzeja, Tadka, malutkiej siostry i mnie – mieszkali Janek Morawski, Maciek Śliwiński, trzej mali bracia Leszczyńscy i dwaj bracia Nerojowie. Państwo Morawscy mieli w swojej bibliotece domowej książkę Orlęta Lwowskie, której tytuł znajdował się na liście tak zwanych lektur zakazanych. Za jej posiadanie można było mieć sprawę w sądzie i pójść do więzienia.
Książka opowiadała o obronie przez polskie dzieci i młodzież szkolną miasta Lwów, w czasie wojny bolszewickiej w 1920 roku. Ich heroizm, patriotyzm, poświęcanie własnego życia w obronie miasta i ojczyzny, było igłą w oku sowieckiego okupanta i komunistycznej, polskiej władzy. Ktoś z sąsiadów doniósł na UB, że Morawscy są właścicielami zakazanej książki. Pamiętam ten wieczór, kiedy przyszło pięciu ubeków, dwóch z nich stanęło w sieni, przy wejściu i wyjściu, jeden na schodach, a dwaj pozostali wtargnęli do Morawskich, przewracając im mieszkanie do góry nogami. Nikt z sąsiadów w tym czasie nie odważył się wyjść na korytarz. Akcja UB trwała, co najmniej godzinę, nic nie znaleziono, a mimo to zabrali ze sobą pana Morawskiego.
Ojciec Janka siedział kilka dni. Wyszedł pobity, miał pod oczami sińce i pęknięty łuk brwiowy. Sprawa przycichła, siedziałem w domu odrabiając lekcje, kiedy nagle ktoś zapukał. Otwieram drzwi i widzę Janka. -Tolek, jesteś sam w domu? - pyta. Kiwam głową, że tak. - To dobrze, otwórz piwnicę. Otworzyłem klapę od piwnicy, Janek wskoczył do środka, zaczął odgrzebywać wierzchnią warstwę ziemniaków, po czym wyciągnął małe zawiniątko obłożone w ręcznik i gazetę. To była książka, Orlęta Lwowskie. Ktoś musiał uprzedzić Morawskich o rewizji i Janek z moim bratem Andrzejem, w tajemnicy przed wszystkimi domownikami, chowając książkę w naszej piwnicy, uratowali pana Stanisława Morawskiego przed niechybnym procesem.
Orlęta Lwowskie były pierwszą przeczytaną przeze mnie samodzielnie książką. Nasz przyjaciel i sąsiad, Janek Morawski, był bardzo przystojnym młodzieńcem, podobnym do Elvisa Presleya, stąd miał duże powodzenie u dziewczyn. Był świadomy tego podobieństwa, ale oczywiście, nie tylko to zadecydowało, że Presley był dla niego największym, muzycznym idolem. W 1962 roku uczestniczył w pierwszych fajfach w kawiarni „Literacka”, należał do Rodziny – Literacka 62. Przyjaźnił się od dziecka z moim bratem, został nawet chrzestnym Arka, syna Andrzeja. Spotykaliśmy się na imieninach brata czy jego żony, Danuty, na których zawsze można było się dobrze bawić, przy Elvisie. Zmarł w 1984 roku, przeżywszy zaledwie 41 lat.
Moja sąsiadka miała niesamowite szczęście. Obiecała córce złoty zegarek za zdanie matury, a córka na szczęście oblała.
Napisz komentarz
Komentarze