„Zielone wzgórza nad Soliną i zapomniany ścieżek ślad
Flotylle chmur z nad lasów płyną, wędrowne ptaki goni wiatr
A dalej widzisz już horyzont, do nas z odległych wraca stron
I to już wieczór nad Soliną i cisza, która zna mój dom
Nad rzeką noc, w uliczce snu liczy ogniki gwiazd
Uśmiechnij się, na pewno tu wrócisz niejeden raz
Zielone wzgórza nad Soliną okrywa szarym płaszczem mrok
Nie żegnaj się, choć lato minie spotkamy się tu znów za rok”
Wojtek Gąsowski
Nieco sobie tego lata po kraju pojeździłem. Na początku lipca wybrałem się z rodzinką w Bieszczady. Nie żałuję. Przecież ostatnio ten „Polski dziki Zachód” miałem przyjemność oglądać podczas wycieczki szkolnej jeszcze za czasów podstawówki, a więc kilkadziesiąt lat temu. Niewiele pamiętam, ale trochę w pamięci zostało, a najbardziej wryły mi się w nią nie tylko przepiękne krajobrazy, ale też zaniedbane drogi i licha zabudowa. Jaka zmiana!
Drogi w Bieszczadach można uznać za wzorcowe. Świetna nawierzchnia oraz doskonałe oznakowanie zachęcają do przemierzania dzikich kiedyś ostępów i czynienia wycieczek samochodowych. Na początek opowiem jednak o bazie noclegowej. Poza świetnie wyposażonymi hotelikami i pensjonatami można tutaj do woli przebierać w kwaterach prywatnych. My zarezerwowaliśmy za pośrednictwem internetu i telefonu dwa pokoje w miejscowości Myczków położonej o dwa kilometry od Polańczyka. Za duży, wzorowo urządzony pokój dla dzieci zapłaciliśmy po dwadzieścia pięć złotych od „sztuki”, a za naszą sypialnię po trzydzieści, co uznaliśmy za cenę bardzo przystępną. Wprawdzie łazienka i osobna toaleta znajdowały się pomiędzy naszymi pokojami na korytarzyku, ale były uroczo urządzone, pachnące i czyściutkie. Na dole wyposażona we wszystko co potrzeba duża wspólna kuchnia razem z jadalnią spełniała wszelkie warunki do przyrządzania wszelkiego rodzaju posiłków. My robiliśmy sobie jedynie śniadania i kolacje, gdyż obiady spożywaliśmy w terenie. Miła gospodyni wręcz odgadywała nasze życzenia: służyła poradami turystycznymi, a nawet kiedyś podarowała nam trzydzieści jajek prosto z własnego kurnika i za żadne skarby nie chciała przyjąć zapłaty. Sympatycznie było wracać do takiego domu po codziennych wyprawach.
Na każdy dzień, a miało być i niestety było ich pięć, zaplanowaliśmy inne miejsce do zwiedzania. Skuszeni zachętą gospodyni zaczęliśmy od Bieszczadzkiej Ciuchci. Nie da się słowami opisać cudów przyrody widzianych przy pięknej pogodzie z poruszającej się majestatycznie otwartej kolejki, przecinającej góry, lasy i strumienie, kiedy z tylnych wagoników na licznych zakrętach można było zrobić zdjęcie lokomotywy. Po powrocie ruszyliśmy do Ustrzyk Górnych, żeby na tarasie jednej z kilku restauracji zjeść obfity posiłek. Jeśli chodzi o mnie, w bieszczadzkich restauracjach najbardziej smakowały mi…ryby. Kunsztownie przyrządzane pstrągi, łososie i nawet halibuty, elegancko podawane przez uprzejmą obsługę, smakowały nie gorzej wcale jak nad Bałtykiem. Po obiedzie wybraliśmy się przez Wołosate pod najwyższy bieszczadzki szczyt – Tarnicę. Widok z dołu był urzekający tak bardzo, że postanowiliśmy niezwłocznie zdobyć tę górkę.
Tarnica (1346 m n.p.m.) – najwyższy szczyt polskich Bieszczadów i województwa podkarpackiego, wznoszący się na krańcu pasma połonin, w grupie tzw. gniazda Tarnicy i Halicza. Należy do Korony Gór Polski. Szczyt Tarnicy wznosi się ponad 500 m nad dolinę Wołosatki i wyróżnia się osobliwą sylwetką. Od sąsiedniego masywu Krzemienia grzbiet (faktycznie zwornikiem jest Tarniczka) oddzielony jest głęboką Przełęczą Goprowską, natomiast z Szerokim Wierchem łączy się charakterystyczną, ostro wciętą w grzbiet przełęczą o wysokości 1275 m n.p.m., od której pochodzi nazwa góry (w języku rumuńskim słowo "tarniţa" oznacza siodło, przełęcz). Wąski, ostry, nieco wydłużony grzbiet góry, z dwoma wyraźnymi wierzchołkami (1346 i 1339 m n.p.m.), wyścielają złomiska skał i zdobią bruzdy naturalnych zagłębień, a także resztki wojennych okopów. Z południowej strony opada w dół wysoka skalna ściana, a niżej rozścielają się wielkie pola kamiennego rumoszu. Na głównej kulminacji znajduje się punkt geodezyjny i żelazny krzyż ustawiony w 1987 r. upamiętniający – wraz z wmurowaną tablicą – pobyt ks. Karola Wojtyły 5 sierpnia 1953. Tarnica stanowi najbardziej atrakcyjny punkt widokowy w polskich Bieszczadach. Oprócz wspaniałej panoramy najbliższych grzbietów polskiej części Bieszczadów, w pogodne dni można dostrzec: Tatry, Gorgany, Ostrą Horę, Połoninę Równą, Połoninę Krasną i Świdowiec.
Następnego dnia przejechaliśmy się do Cisnej, potem do Wetliny i właśnie tam poznaliśmy górala, który nas namówił, żebyśmy jednak w pierwszej kolejności wybrali się na szlak Połoniny Wetlińskiej. Tak też uczyniliśmy w kolejny dzień wycieczki i powiem, że był to dobry wybór. Umówiony góral zawiózł nas swoim busikiem na żółty szlak, rozpoczynający się na przełęczy Wyżnej.
Podejście urozmaicało nam zajadanie się pierwszymi, ponoć opóźnionymi tego roku jagodami. Łatwo wdrapać się na górkę nie było. Ale kiedy już nie bez trudu doczłapaliśmy się do schroniska o wdzięcznej nazwie Kubuś Puchatek, dalej jakoś poszło. Grzbietem Połoniny Wetlińskiej przebiega Główny Szlak Beskidzki – czerwony. Jego kamienistymi ścieżkami po szczytach wędrowaliśmy wytrwale przed siebie, mając pod stopami piękne nie do opisania, porośnięte zielonością rozmaitą, skąpane w lipcowym słońcu Bieszczady. Po drodze, zgodnie z zapowiedzią górala, wyszedł nam na spotkanie olbrzymi jeleń o wdzięcznym imieniu (jak bohater moich kilku książek) - Filip. Zrobiliśmy mu kilka fotek a ten, przysięgam – pozował jak stary aktor. Dech w piersiach zapierało z jednej strony zmęczenie, a z drugiej piękno tego skarbu polskiej przyrody. Znużeni lecz szczęśliwi zakończyliśmy w końcu szlak długim zejściem do Wetliny.
Nocą trochę mnie bolały stopy i kolana, ale nie był to ból z gatunku przykrych. Szczypanie i pieczenie poobcieranych kostek i pięt upominało, żeby w przyszłości nie wybierać się w żadne, nawet w te pozornie niskie góry w trampkach. Postanowiliśmy nie bez racji, że następny dzień będzie dniem relaksu.
Jedynie sześć kilometrów dzieliło nas od Soliny. Liczne stragany sprawiły frajdę dzieciom, które poczyniły zakupy pamiątek. Potem były lody po drugiej stronie zapory, a następnie „zaokrętowaliśmy” na jeden z kilku statków wycieczkowych, który przy komentarzu dobiegającego z głośników głosu przewodnika, obwiózł nas po Jeziorze Solińskim. Wątpliwą acz niezawinioną przez nikogo atrakcją wycieczki była niespodziewana i niezapowiedziana wichura z rzęsistym deszczem. Bujało całkiem na poważnie, ale kapitan bez trudu bezpiecznie dowiózł nas do przystani przy dźwiękach znanej mi od lat i bardzo kochanej piosenki Wojtka Gąsowskiego: „Zielone wzgórza nad Soliną”. Tam w bufecie portowym zachciało nam się zjeść posiłek i muszę przyznać, że całkiem niepotrzebnie. Wielce ubogie menu zaskakiwało wysokimi cenami a i obsługa nie zasłużyła na nasze uznanie. Trudno, sami chcieliśmy, nikt nie zmuszał. Tego wieczoru siedzieliśmy już w domu oglądając TV.
Ale Solina ciągnęła nas jak magnes. Następnego dnia pojechaliśmy tam ponownie, żeby się poopalać, bo pogoda znowu była znakomita. Na kamienistej plaży było całkiem przyjemnie. Popływaliśmy na rowerach wodnych, pograliśmy w siatkówkę. Długo nie pozwalałem się wygonić z wody urzeczony przyjemnością pływania w czystych wodach zalewu.
Zaporę oddano do eksploatacji 20 lipca 1968 roku (w przeddzień święta 22 lipca). Głównym projektantem całego kompleksu hydroenergetycznego był inż. Feliks Niczkie. Współpracowali z nim inżynierowie: J. Mastawiszyn i Z. Szymczak (konstrukcja zapory), R. Barucki i W. Neuman (architektura) oraz R. Wiśniowska i T. Owczarski (konstrukcja elektrowni). Przy budowie zapory, która trwała blisko 9 lat, pracowało ponad 2000 ludzi. Pozostałości dawnej wsi Solina znajdują się obecnie na dnie obecnego zbiornika. Zapora w Solinie, która ma 81,8 m wysokości i 664 m długości, jest najwyższa w Polsce. Zbiornik ma powierzchnię ok. 22 km² i największą w Polsce pojemność (472 mln m³). Jezioro ma bardzo rozwiniętą linię brzegową (ok. 166 km przy średnim stanie wody z lustrem na poziomie 420 m n.p.m.), z licznie występującymi zatoczkami – ujściami strumieni. Maksymalna głębokość zbiornika to 60 m. przy zaporze. Poniżej zapory znajduje się elektrownia wodna o mocy 200 MW.
Potem pojechaliśmy do Polańczyka na późny obiad. Liczne kafejki i restauracje, wszędzie dobra muzyka, w jednej country na żywo, w innej serwowana przez D-dżeja stara rock’n’roll music – atmosfera wypoczynku i zapach wczasów w pełni. Wybraliśmy restaurację obwieszoną obrazami miejscowych twórców. Jedzenie znakomite. Mój pstrąg był świeży i chrupiący.
Chyba się przeliczyliśmy, ale nie z siłami, tylko z czasem. Okazało się bowiem, że w niewyjaśniony dla nas sposób zabrakło nam go na zaliczenie Tarnicy. Podczas pakowania walizek do auta z żalem komentowaliśmy nasze gapiostwo, usprawiedliwione jednak brakiem tego jednego jedynego dnia urlopu, abyśmy się mogli poczuć spełnieni w Bieszczadach. Za to długo jeszcze podczas drogi powrotnej towarzyszyły nam przemykające za oknami góry i doliny, stanowiące niepowtarzalny klimacik Bieszczadów, zamieniające się powoli w górki i dolinki do czasu, aż krajobraz przybrał zwyczajny, pozbawiony magii płaski wymiar.
I przypomnieliśmy sobie pożegnalne stwierdzenie naszego górala: „W Bieszczady przyjeżdża się tylko jeden raz. Potem się tylko wraca”. Zatem za rok wracamy w Bieszczady, by zdobyć ich najwyższy szczyt – Tarnicę oraz pozaglądać do wielu jeszcze niezaliczonych miejsc, w tym na pewno do kilku starych cerkiewek i wiosek, po których pozostały tylko nazwy..
Napisz komentarz
Komentarze