Dobrze wszystko przemyślałem i ogłosiłem, że tomaszowska promocja w klubie „6NA9” będzie pożegnaniem z bohaterem książki, toteż już nie będę więcej o nim pisał. Nawet gdybym bardzo chciał. Dlaczego? Odpowiedź w zakończeniu „Piętna Anioła”. Polecam moją książkę wydaną w Polsce przez Wydawnictwo „Papierowy Motyl”. Można ją kupić w każdej księgarni internetowej. Postaram się, żeby tomaszowski Czytelnik mógł kupić „Piętno Anioła” w Księgarni Na Placu Kościuszki 22 po jej rychłej reaktywacji. W Kanadzie, jeśli się Czytelniku pospieszysz, zdążysz ją nabyć w Księgarni „Polimex” na plazie „Wisła” w Mississaudze. Już niedługo będzie również sprzedawana w Księgarni „Pegaz” na plazie Wisła oraz w księgarniach „Pegaz” ulokowanych w sieci Delikatesów „Starsky”. A na początku września będę chciał łącznie z autografem posprzedawać moje „ostatnie dziecko” na spotkaniu z Czytelnikami w Mississaudze.
Tymczasem chciałbym zaprezentować moim Czytelnikom kawałek tekstu pochodzący z „Piętna Anioła”, jak ulał pasujący do nazwy cyklu:
„Powitanie Ojczyzny.
Gruby jak cysterna facet się na mnie rzuca, ślini brodę mi, a kiedy się w końcu z imadła łap jego pulchnych wyrywam, ślady rysów twarzy brata mojego najmłodszego – Jakubka, z rozlanego oblicza, się ku mojej pamięci przedzierają. Jakubek wysoki jak ja jest, metr osiemdziesiąt jak nic mierzy, ale zwalistością to by mnie ze dwa razy przewalił, jak nie więcej. Jak tur chłop się zrobił, mizernym chociaż chudopachołkiem, jak pamiętam kiedyś go, był. Wypasiony, a nie pomylę się wiele, jeśli w tej ogromności swojej do innego naszego brata, Freda czyli, Grubego Milionera, jak go w Toronto złodzieje nazywają, upodobnił się. Mimo woli, mam nadzieję.
– Kopę lat! – krzyczymy ku sobie, a zaraz potem zgodnym, chociaż nieuzgodnionym chórem kłamiemy:
– No nic się bracie nie zmieniłeś! – A zaraz później śmiechem też razem jak na zawołanie wybuchamy.
Miła się atmosfera robi, braterska więcej. Walizy na wózek zapodajemy z taśmociągu lotniskowego pozdejmowane i na parking je zawozimy. A tam do Mercedesa się, a jakże, kierujemy, full wypas, jak się brat mój, Jakubem go nazwijmy teraz, bo jakoś Jakubek do niego nie pasuje, przechwala. Rzeczywiście. Bajerów dostojnych mnogością się pyszniący, srebrny niemożliwie.
Milczymy zawzięcie, kiedy z plątaniny rond podlotniskowych się mozolnie wyplątujemy. Wyplątani już, kiedy do Janek dojeżdżamy w końcu, i na Katowice kierujemy się, mój brat mowę taką, przygotowaną wcześniej jak podejrzewam, ku mnie wystosowuje:
– Ej, na co ci to było, Filipku, no po co? Źle ci w mateczce PRL-u było, uciekać musiałeś? A jak już musiałeś, to czemu bratu nic o tej ucieczce wtedy nie powiedziałeś, tylko jak samolub jakiś wiałeś? Co ty myślałeś, że ojczyzna ludowa bez ciebie nie poradzi sobie, a bracia na pastwę losu pozostawieni i komunistów też, krwawymi łzami za tobą płakać będą? Nic z tego, nikt po tobie nie zapłakał, chociaż przyznać muszę, że niektórzy nawet wariacko ci tej twojej Ameryki zazdrościli. No powiedz, ale szczerze, mieli chociaż czego ci zazdrościć, czy nie mieli? A jak mieli wtedy, to czy teraz też mają? - No nie wstydź się, tylko prawdę gadaj. – Do słowa dojść nie daje mi. I dalej przyględza:
– Bo tak na moje oko – tu oko do mnie puszcza – to nie widzi mi się zbytnio, byś ty milionerem w tej Ameryce został się. To może nawet lepiej, że nie chwaliłeś się, że uciekasz wtenczas, bo jakbym ja też uciekł, to bym sobie biedy najwyżej napytał. Tak, jak ty, nie przymierzając. – Poufale mnie poklepując, lituje nade mną się.
– No bo coś ty, biedaku, w tym świecie osiągnął, no co? – się retorycznie pyta, bo ciągnie dalej: – Ja tam na szczęście nigdzie nie uciekłem i co, źle mi jest? – niby pyta sam się siebie dalej, a gada jeszcze dalej: – Chałupę, zobaczysz, jaki pałac żem postawił, auta dwa mam, to znaczy – ja Mercedesa, a małżonka moja, Halina co ma na imię, nie, nie przyjechała tutaj na to lotnisko ze mną, bo interesu ktoś pilnować musi, Halina Hondę Civic ujeżdża, że tak powiem.
– Ja też Hondą jeżdżę, trzyletnią Accord – wyrzucam tekścik szybko, głosem cichym a pokornym. Brat nie słucha, tylko dalej nawija.
– Ja to w warzywach robię teraz, ale nie jest to jakiś tam straganik, tylko dwa pawilony na rynku prowadzę. Znaczy, tylko doglądam – szybko się poprawia. – Ludzie robią – się przechwala. – Mam rację, czy nie mam racji? – się sam ze sobą przekomarza, i jeszcze dłużej zapewne praktykowałby znęcanie się nade mną, gdybym ja cicho dalej siedział.
W końcu już tego gadania znieść dłużej w stanie nie jestem. Złość mną, razem z wybojami na gierkówce się panoszącymi aż do sufitu skórzanego „wypasu”, podrzuca. Już dłużej nie wytrzymam – postanawiam, i za twarz go łapię. Groźnie w oczy mu zaglądając, niewinne pytanie jedno jedyne zadaję:
– Zamkniesz w końcu tę swoją grubą mordę, czy nie? – rzucam. A on zamyka ją, bo wyjścia widocznie nie widzi, uduszenia się bratobójczego bojąc. Tylko podbródkami w dół i do góry potrząsa pięcioma. Znak, że zamknie ją jednak, tę jadaczkę.
– No! – mówię. – Teraz ja mówię – mówię.
I w trakcie mówienia tego opowiadam, jak to nauczycielem kanadyjskim się zostałem, że dobrze nawet na tym stanowisku zarabiam, że mieszkanie własnościowe w pięknym kanadyjskim mieście Mississaugą z indiańska zwanym, siedemsettysięcznym posiadam. Dodaję, że sam w nim zamieszkuję, jako że żonę moją z niego spłaciłem, no bo ona, ta żona moja była, nie za bardzo za mną ostatnimi czasy przepadała, a syn mój – Jacek – też niechętnie raczej. Poza tym pieniędzy tyle, ile potrzeba mi jest, posiadam, a nie narzekam na życie swoje nic a nic. Kłopotów większych nawet nie miałbym, a nawet żadnych, gdyby nie to, że choróbsko mężczyzn dziesiątkujące ostatnio, rak prostaty czyli, się do mnie bez zapowiedzi przyplątało, i że niebawem operację chirurgiczną na wycięciu gruczołu owego polegającą, w Toronto doktor Krótki, fachowiec od moczu oddawania, na mnie przeprowadzić ma. I ja tutaj po to mniej więcej przyjechałem, żeby rozerwać się nieco, co by o tej chorobie zapomnieć.
– - No to dobrze żeś, Filipku, trafił – cieszy się brat. – Szkoda tylko, że już niedługo mężczyzną możesz przestać być, szkoda – martwi się jakby. – Ale się nie martw – dodaje. – Znam klubik nielichy, dziewuszki niedrogie po znajomości zamówimy sobie. Zabawimy się, to zapomnisz. Mam ci ja dwa domy, jeden w Tomaszowie, dwieście metrów z ogrodem, a drogi on jest, Matko Boska, jaki drogi. Zobaczysz, co za cudo. Sam zaprojektowałem. Z łukami i wieżyczkami, najładniejszy na całej ulicy, zobaczysz – obiecuje. – A drugi, to też rarytas, klasa się znaczy. No bo ja wilię (tako rzekł: wilię, jak Boga kocham) żem w Treście nad Zalewem Sulejowskim walnął, chata duża, dla nas wystarczy. Potańczymy z panienkami, pochlamy sobie wódeczności za te wszystkie czasy, zobaczysz, że o tym raku-nieboraku zapomnisz – jak karabin maszynowy brat znowu nawija i nawija.
To mnie się jeszcze udaje raz jedyny dodatkowo na tamtym samym, przerwanym wdechu dodać, że kłopoty z alkoholem mieć, miałem, alem kurację odwykową odbył, chociaż z niezupełnym sukcesem, ale dumny z siebie w końcu jestem, że skutkiem jej niepijącym alkoholikiem się stałem. Ale niech się braciszek tym nie przejmuje, nikomu o tym w mieście rodzinnym mówić nie musimy. Że nie piję pod żadną postacią alkoholu, to go lojalnie ostrzegam.
Kiedy takie wyjaśnienia składam, to kątem oka wyraz obrzydzenia, co się po jego tłustej gębie od góry do dołu przesuwa i mu ją zdecydowanie wydłuża, dostrzegam. I już wiem, że nie za bardzo mnie polubił napotkany po latach braciszek mój kochany, młodszy wprawdzie, ale za to grubszy znacznie nie dość że, to jakże ode mnie inny mentalnie, co ukryć się raczej nie da.
I nie musi, bo oto tłok na gierkówce przeogromny czyni się. Traki, czy jak tutaj mówią – tiry, ciężarówki wielkie, jedna za drugą na połamanej dwupasmówce się panoszą, a między nimi po wyjeżdżonych koleinach samochodów rój osobowych się bez kompleksów i strachu najmniejszego prześlizguje. Jakub się na kierowaniu skupia, klaksonu trójdźwiękowego gęsto przy tym nadużywając. Fajnie się nam jedzie, kiedy tak nic do siebie wreszcie nie mówimy i nie mówimy.
Za to ja sobie Polskę moją, nie oglądaną dawno, pooglądać na nowo z okna samochodu luksusowego poniemieckiego mogę spokojnie teraz. Nikt i nic nie przeszkadza mi wcale krajobrazu, jak z nędznej reklamy przedmieść miast meksykańskich wyciętego, podziwiać: tej mieszaniny byle jak skleconych budynków z dykty i blachy, gdzieniegdzie poprzerastanymi dziwnymi budowlami tureckie meczety udającymi, z wieżyczkami, z murkami, blankami, a nawet czymś w rodzaju otworów strzelniczych okraszonymi gęsto. Na tym wszystkim tablic pełno reklamowych, co wskazuje na handlowe przeznaczenie dziwolągów owych. W głębi pól natomiast porośniętych zbożem rozmaitem, przeogromne nazwy zagraniczne dostrzec można. IKEA, McDonalds, Pizza Pizza, a nawet Kentucky Fried Chicken, niewątpliwie sojusz korzystny kolejnej Rzeczypospolitej z Ameryką sugerują.
Kiedy zaś gdzieniegdzie na walących się budyneczkach we wsiach mijanych, z dala nazwę nienaszą „PUB” dostrzegę, to już całkowicie z podziwu wyjść nie mogę. Kiedyś to się GS nazywało. Ze śmiechu aż się zanoszę, co zdziwienie Jakuba wywołuje.
– - No i co w tym śmiesznego, że puby tak jak w Anglii posiadamy? A bo to my gorsi od Anglików? – zadaje w przestrzeń pytanie”.
Tomaszowska promocja książki pokazała jak wielu mam Przyjaciół i Czytelników (czyt. Spotkanie z Aniołami w tle). Klub „6NA9” z trudem pomieścił wszystkich przybyłych gości. Jacek Bieleński pośpiewał nam swoje wierszyki przy dźwiękach gitary oraz ogólnym aplauzie. Osobie towarzyszącej artyście, czyli jego przyjaciółce Violi Arlak (znakomita aktorka dobrze wszystkim znana ze wspaniałej roli „wójtowej” w kultowym serialu „Ranczo”) mimo starannego kamuflażu nie udało się zachować incognito. Było pięknie, jednak niedosyt pozostał. Jaki, zapytacie? Ano taki, że ani doskonale prowadząca spotkanie Basia Ulikowska, ani nikt z publiczności nie zadał mi stereotypowego pytania: - „Nad czym autor aktualnie pracuje? Albo: - Jakie autor ma plany twórcze?” Taki żarcik. Skoro jednak sam sobie zadałem pytanie, to i odpowiem:
- Przed dwoma laty w torontońskiej „Gazecie Gazeta” rozpocząłem druk „Dziennika” pod roboczym tytułem: „Ucieczka w życie”. Poszło w kilkudziesięciu odcinkach i tak bardzo się Czytelnikom spodobało, że zaczęły napływać listy, głównie z wyrazami zachwytu, zrozumienia oraz współczucia. „Dziennik” ten, jak wskazuje nazwa, był zbeletryzowaną formą zapisków personalnych i z tych powodów, nie chcąc pójść zbyt daleko, z małym żalem druk przerwałem. Ale nie skończyłem pisać. Powstaje zwarta powieść składająca się z wielu łączących się w logiczną całość opowiadań opartych na faktach. Ludzie to lubią. „True stories” – książki i filmy z życia wzięte robią karierę, sprzedają się same. Pokazałem próbkę w jednym z poważniejszych polskich wydawnictw i ku mojemu zdumieniu powieść uzyskała wstępną akceptację. W następnym „Okrakiem” pokażę nigdzie dotychczas niepublikowane, tytułowe opowiadanie: „Maski i kotyliony”.
Napisz komentarz
Komentarze