Znajdowały się w nich również ubrania i płyty z muzyką. O handlu ciuchami w innych dużych miastach w Polsce wiem niewiele. Wiem natomiast co nieco o ich cenach w porównaniu z zarobkami. Zarabiałem wtedy 750/850 zł miesięcznie, więc nie było mi łatwo modnie się ubrać. Ceny wywoławcze były obłędne; jeansy Levi Strauss – 1600 złotych, Lee czy Wrangler – 1300 do 1500 złotych, koszulki polo 250/350 złotych, buty od 350/600 złotych, kurtka skórzana około 1700 złotych.
Jedyną zaletą tego handlu było to, że można było się targować, choć nie zawsze straganiarka spuściła cenę. Gdybym miał zapłacić tyle, ile żądano, żeby się ubrać jak prawdziwy rockman, musiałbym pracować blisko pół roku. Zdarzały się przypadki, że do wytargowanej na bazarze ceny zabrakło paru złotych. Straganiarka brutalnie, scyzorykiem albo żyletką, usuwała skórzaną naszywkę ze znakiem firmowym. Dla nas młodych oryginalne amerykańskie dżinsy znanych firm, pozbawione swojego znaku, w oczach snobistycznych kolegów, traciły na wartości. Taki był ten charakterystyczny, niewinny snobizm tamtych czasów.
Jeżeli pojechałem na bazar, by uzupełnić brak w swoich okaleczonych dżinsach (np. brakujące 50 zł), to za samą naszywkę (metkę) musiałem zapłacić 100/150 złotych. Wszyscy wiedzieli, że aby móc się uważać za prawdziwego rockmana, musiałem przyszyć ten kawałek skóry. W Tomaszowie, większości młodych kolegów, zafascynowanych rock’n'rollem, nie było stać na tak drogą, kultową odzież.
Pamiętam kilku kolegów z dobrze sytuowanych rodzin, którzy chodzili modnie ubrani. Chciałbym tu skoncentrować się na Wojtku „Szymonie”, który był mi bliski, z racji wspólnych muzycznych zainteresowań i przyjaźni, w jaką połączył nas rock’n’roll. Wojtek, choć wychowywała go samotnie sędziwa babcia, nie mógł narzekać na brak gotówki. Rozwiedzeni rodzice zaopatrywali go w niezłe kieszonkowe, aż nadto wystarczające na ciągłą wymianę ciuchów. Był w czołówce dobrze ubranych chłopaków. Nie mogę pominąć faktu, że na tym korzystałem, bo kiedy Wojtek kupował sobie coś nowego, byłem pierwszym nabywcą używanych staroci.
Również w czasie, kiedy zajmowałem się w okolicy sprzedażą wojtkowych płyt, mogłem wygospodarować gotówkę na zakup prawdziwie królewskich szat. Cała rodzina „Szymona” włącznie z ciotkami, wujkami i kuzynami, mieszkała w Warszawie. Kuzynki i kuzyni byli przeważnie z pokolenia Wojtka, mieli wspólne z nim muzyczne zainteresowania i dlatego często ich odwiedzał w stolicy. Znał wszystkie nowości rynku płytowego i ciuchowego. Większość jego rodziny mieszkała na Saskiej Kępie i w jej pobliżu. Miałem okazję bywać z Wojtkiem u jego kuzynów, poznałem osobiście Piotrka Hancke, Andrzeja Pozdniakowa i trzech braci Lipskich - Leszka, Michała i Maćka. Dzięki nim, Wojtek jeszcze zanim zamieszkał na stałe w Warszawie, zapuszczał już tam korzenie, poznawał nowych ludzi, będących młodzieżową awangardą miasta.
Młodzież z Saskiej Kępy, zaopatrująca się na wspomnianych wyżej bazarach, była wówczas najlepiej ubraną grupą młodych mieszkańców Warszawy. Wiele osób z tej dzielnicy miało rodziny na zachodzie, wśród nich również kuzyni Wojtka. Paczki przysyłała im zarówno amerykańska jak i europejska Polonia. Systematyczne otrzymywanie paczek było czymś bardzo naturalnym. Z nadwyżek w takich paczkach czerpali swój towar handlarze na bazarach. Zapamiętałem takie wydarzenie, podczas mojego pobytu u jednego z kolegów Wojtka na Saskiej Kępie, przyniesiono mu ogromną paczkę. Wtedy pierwszy raz ujrzałem taką ilość jeansów, chyba z 10 -12 par, same lewisy, także dużo płyt długogrających. Zapamiętałem takie tytuły jak Elvis Is Back i King Creole. Były tam nagrania samego Elvisa Presleya, Fatsa Domino, Jerry’ego Lee Lewisa i Brendy Lee.
Napisz komentarz
Komentarze