Zawsze, kiedy przyjeżdżaliśmy do stolicy, musieliśmy odwiedzić warszawskie ciuchy. Grzebanie w stosach oryginalnych bluz, koszul, kurtek, marynarek, moherowych swetrów, butów czy sportowych podkoszulków, było ogromną frajdą. Wszystko to leżało na kocach i pałatkach namiotowych. Było w czym przebierać. Znajdowaliśmy na nich części umundurowania armii amerykańskiej i brytyjskiej, co w tamtych latach było absolutną nowością.
Sam kupiłem kiedyś kurtkę angielskiego oficera, typu battle dress, o kroju równie popularnym co szwedka. Wojtek wygrzebał kiedyś prawie nowy, wzorowany na wojskowym, płaszcz z nieprzemakalnej popeliny z podpinką, zwany trenczem. On pierwszy pojawił się na ulicach Tomaszowa w tak modnym płaszczu, wzbudzając nasz podziw i grupy rówieśników ze szlaku, których marzeniem było tak być ubranym.
Udany zakup modnego ciucha to była dopiero połowa sukcesu. Nabyte ubranie najczęściej wymagało różnych przeróbek i odpowiedniego dopasowania. Niektórzy krawcy potrafili dokonywać cudów, a o ich umiejętnościach krążyły legendy. Ceny za tę usługę były wysokie, a terminy długie. Mistrzowie w swoim fachu byli oblegani. Zamówienia zwykle przyjmowały żony i trzeba było nieźle się napracować, żeby je przekonać, bo one zawsze chroniły mężów przed nawałem pracy. Jeśli zlecenie przyjęto i ustalono datę wykonania usługi, można było odetchnąć z ulgą. Nie znałem przypadku, by krawiec zawalił termin. Dbał o swoją renomę.
Wojtek dość często nosił rzeczy do przeróbek. Chłopcy ubrani tak jak on mogli śmiało szpanować, spacerując w Warszawie po rynku Starego Miasta, po Francuskiej - głównej ulicy Saskiej Kępy - czy na szlifie, to znaczy po Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie, albo przy Domu Prasy. Wymieniłem najbardziej znane marszruty, deptaki stolicy, ale my, tomaszowianie, wracaliśmy do siebie i defilowaliśmy po naszych deptakach czyli Pl. Kościuszki, Al. Wojska Polskiego (obecnie Piłsudskiego) i alei Wyzwolenia (obecnie św. Antoniego).
Tam właśnie mogliśmy szpanować do woli, wzbudzając zachwyt i zazdrość wielu młodocianych przechodniów. Jeżeli przypadkiem nie zostało się zauważonym, należało defilować do skutku. Najbardziej człowiek rzucał się w oczy w poczekalniach kin „Mazowsze”, „Włókniarz” czy „Chemik”, ponieważ te miejsca traktowane były niczym wybiegi na pokazach mody.
Bardzo istotnym elementem stroju były buty. Choć w sklepach warszawskich, komisach, bazarach nigdy nie brakowało modnego obuwia - w dziesiątkach przeróżnych fasonów, czasami nawet w przystępnych cenach - to ja sam nigdy nie kupiłem w Warszawie ani jednej pary. Po buty wybierałem się do bliżej leżącej Łodzi, gdzie wzdłuż ulicy Piotrkowskiej i na jej licznych przecznicach, takich jak Tuwima, Główna, Moniuszki, Zielona czy Narutowicza, aż roiło się od prywatnych sklepików obuwniczych. W bramach tych sklepów zwyczajowo umieszczano gabloty z butami. Z powodu wielkiego wyboru, podjęcie decyzji nie było łatwe. Szewcy wykazywali się prawdziwym kunsztem, a ceny obuwia były odpowiednio wysokie (350/600 złotych). Jednym z najlepszych i najpopularniejszych łódzkich sklepów był ten zwany U Włocha przy ulicy Piotrkowskiej. Dziś mamy zatrzęsienie ciucholandów
Za socjalizmu ceny ubrań czy butów na bazarach, w prywatnych sklepikach były nieraz wielokrotnie wyższe od tych w państwowych domach handlowych, z tym, że na półkach zawsze brakowało właściwego (modnego) towaru. W dzisiejszych ciucholandach towaru jest w bród, ceny mamy niezwykle niskie i każdy może się tam ubierać czy to ze skrytego snobizmu, czy z ekonomicznej konieczności. Zycie w PRL-u wiele nas kosztowało, ponieważ brak wolnego rynku powodowało niewyobrażalną uciążliwość w modnym ubieraniu się a w szczególności w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Kwitła korupcja i łapownictwo, od których w wielu dziedzinach nie udało nam się uwolnić do dziś.
Napisz komentarz
Komentarze