Z jakimi reakcjami się spotkałeś, kiedy ogłoszono, że to ty będziesz Kleksem?
Tomasz Kot: Byłem wtedy nad morzem i co chwilę ktoś mnie zaczepiał. „O, zobaczcie dzieci, a ten pan to będzie grał Kleksa”. A kiedy dzieci gdzieś odbiegły, to wtedy ich mamy – mniej więcej w moim wieku – mówiły: „Tylko nie spieprzcie tego, to jest film mojego dzieciństwa, nie?”. Ja na to odpowiadałem: „Tak, ja wiem, mojego też, nie?”, więc starałem się najlepiej jak potrafiłem. Kilka razy mi się tak zdarzyło. I wtedy ten dreszczyk, ta presja się pojawiały. Przypomniałem sobie, jak one smakują. Pamiętam, jak ogłoszono obsadę „Bogów”. Komentarze były wtedy głównie takie, że obsadzenie mnie w roli profesora Religi to jest wielki błąd. Wtedy presja była gigantyczna, bo bardzo chciałem coś udowodnić innym. Teraz to jest zupełnie inny rodzaj ciśnienia. Choć oczywiście cały czas odbijam się na przykład od zdania: „Piotr Fronczewski jest tylko jeden”. No ale ja się przecież z tym zgadzam. Kto mówi, że jest ich dwóch?
Ale chyba przyjmując tę propozycję, spodziewałeś się tego, że twoje rola będzie porównywana z kultową już przecież kreacją Piotra Fronczewskiego?
T. K.: Ale ja nie ścigam się z panem Piotrem, którego bardzo szanuję. Podobnie reaguję na pytania o to, że w naszym filmie do akademii przyjmowane są wszystkie dzieci, nie tylko chłopcy, których imię zaczyna się na literę A. Wypracowałem sobie na to jedną odpowiedź: "Tak, są zmiany. Byli chłopcy, a teraz są dziewczyny. I wie pan, jak się dziewczyny cieszą?”. Zresztą uważam, że dzięki temu, że są dzieci z całego świata, to pojawił się przepiękny pomysł na to, jak one mają się ze sobą porozumieć i mówić tym samym językiem. To jest wszystko fantastyczne na ekranie, ale niesamowite było też na samym planie w takim wymiarze ludzkim. Miałem wrażenie, że jestem de facto w międzynarodowym gronie. A wszystkie dzieciaki świetnie mówiły po polsku i dzieliły się różnymi ciekawostkami z kultur swoich rodziców. To było niezwykle wzbogacające spotkanie.
Kto widział zdjęcia z planu bądź zwiastun, ten wie, że sporo pracy miały osoby z charakteryzacji. Jak długo trwało każdorazowe przeobrażanie cię w Kleksa?
K. T.: Zazwyczaj pomiędzy półtorej a dwie godziny. Zakładanie charakteryzacji było dość kłopotliwe, w zasadzie co chwilę miałem do czynienia z jakąś poprawką. Nie mam z tym problemu, bo taka jest specyfika tego zawodu. Kleks nosi na sobie kilka warstw ubrań, więc gdy kręciliśmy w czasie największych upałów w lipcu na zamku, w którym nie mogło być ani jednego klimatyzatora ani nie wolno było otwierać okien, bo to zabytek, rozpuszczałem się. Pamiętam taki dzień zdjęciowy, kiedy zmieniano mi koszulę kilkanaście razy i to w momencie, kiedy mankiety były już mokre. Czułem się, jakbyśmy grali w saunie. Czasami to było kłopotliwe, ale nie mogę narzekać, bo to, co przeżył Sebastian Stankiewicz, żeby przeistoczyć się w ptaka Mateusza, jest absolutnym pobiciem rekordu nakładania charakteryzacji. Zakładanie tych wszystkich rzeczy, przyklejanie gigantycznych szponów trwało tak długo, że on musiał się stawiać na planie cztery godziny przed wszystkimi i zaczynać pracę jako pierwszy. Jest mi więc aż głupio mówić, że czasami było mi ciężko. To „Stankiego” wszyscy podziwialiśmy.
Piotr Fronczewski mówi w wywiadach, że byłeś dobrym duchem planu „Akademii Pana Kleksa”. Ponoć cały czas wszystkich rozśmieszałeś i pracowałeś na rozluźnienie atmosfery.
T. K.: Ja naprawdę bardzo kocham film i plan zdjęciowy. Pamiętam, jak byłem w szkole teatralnej, to marzyłem o jakiejkolwiek przygodzie filmowej. Chciałem zobaczyć jak cała ta praca wygląda. I trzy razy się nie udało, bo raz profesor mnie nie zwolnił z zajęć, a za drugim i trzecim razem odwołali zdjęcia. Potem miałem być kelnerem w filmie „Pragnienie miłości” i też mi to odwołali, bo zdjęcia spadły. Myślałem sobie wówczas, że film widocznie nie jest mi pisany, że zostanę w teatrze i tyle. Mieszkałem wtedy w Krakowie, a bilety do Warszawy były drogie i nie opłacało mi się jeździć na castingi, bo zazwyczaj obsady i tak już były wybrane. Pamiętam takie zdarzenie, jak przyjechałem do swojej ówczesnej dziewczyny do stolicy. Poszedłem do niej i przy jakimś domku stał filmowy bus. Widziałem, że za płotem coś kręcą, słyszałem różne odgłosy. Pamiętam, jak bardzo chciałem być na tym planie chociażby statystą, żeby zobaczyć, jak oni to robią, jak to wygląda. Przez całą szkołę aktorską mi się to nie zdarzyło poza takimi studenckimi przygodami. Cały czas mam w głowie, jak stoję i patrzę na ten bus. I teraz za każdym razem, jak mi jest na planie czasami ciężko, jak już nie mam siły, to wracam myślami do tego chłopaka, który stoi przed tym busem i myślę sobie: „Boże, jestem na planie! To jest zajebiste!”.
To właśnie dlatego, że praca w filmie była twoim młodzieńczym marzeniem, starasz się być teraz „dobrym duchem” na planie, tworzyć dobrą atmosferę pracy innym?
T. K.: Gorąco wierzę w to, że energia i atmosfera, która jest wokół aktorów, ma decydujący wpływ na ostateczny kształt filmu. Jeżeli wszyscy się kłócą, a potem udają zadowolonych, to tę sztuczność czuć. Bardzo zależy mi na tym, żeby na planach filmów, w których biorę udział, tak nie było.
Na planie „Akademii Pana Kleksa” towarzyszył ci twój syn.
T. K.: To jest bardzo ciekawa sytuacja. Główne zdjęcia zaczynaliśmy w sierpniu, kiedy nie było jeszcze szkoły. Leon chciał zobaczyć plan. Kiedy jechałem na set sześciodniowy, pomyślałem, że go zabiorę. Kiedy jestem na planie, to już raczej z niego nie schodzę. Cały czas jestem w pracy. W dużym skrócie to jest tak, że kilka godzin stoję w miejscu, gdzie mierzą na mnie światło, a mam straszną ochotę na kawę. I oczywiście mogę teraz iść po tę kawę, poczekać, aż się woda ugotuje i tak dalej. Tylko wtedy na planie zamiera wszystko, no bo ja poszedłem sobie zrobić kawę. Warto więc, żeby ktoś po prostu tę kawę zrobił, żeby praca trwała dalej. Mówię o tym, żeby nie było cienia wątpliwości, że my, aktorzy, jesteśmy jakimiś arystokratami, którzy nie mogą sobie sami kawy zrobić. Chodzi o sprawność planu.
I syn ci tę kawę robił?
T. K.: Leon bardzo szybko zrozumiał, jak plan funkcjonuje i się w tym odnalazł. Patrzył na to, co się dzieje i mówił: „Dobra, to ja zajmę się tymi młodymi. Zapytam ich czy chcą herbatę, kakałko”. Został wolontariuszem „pełną parą”. Pełnił funkcję osoby, która ułatwia pracę planu. No i zakochał się w tej atmosferze, w tej sytuacji. Stał się częścią ekipy. To było niesamowite. Pamiętam, że pod koniec, jak ja już nie miałem zdjęć, to on mówił: „Tata, idziemy na plan”. No i szliśmy. Nawet jak miałem wolne, to i tak znowu byliśmy na planie.
Czy pracowało ci się inaczej, kiedy syn był obok?
T. K.: Na samą pracę to raczej nie miało wpływu, na atmosferę, oczywiście tak. Czuję od tego młodego człowieka wsparcie i nieustanną inspirację. Ja jestem głównie człowiekiem planu, a nie bankietu. Grałem dużo w teatrze, gdzie przedstawienie posuwa cię do przodu, daje ci wiedzę o tobie. Jest adrenalina, bo ludzie kupili bilet. A dla mnie same próby to było coś fascynującego. Zawsze bardziej chyba należałem do prób niż do premiery. I z kinem mam tak samo – bardziej należę do planu niż do premiery. Cieszyłem się, że mogłem Leonowi pokazać, jak wygląda ten mój świat, że zdobył dużo wiedzy poprzez obserwacje. On jest rówieśnikiem młodej obsady „Akademii Pana Kleksa”, więc pozaprzyjaźniali się ze sobą. To był bardzo ważny film zarówno dla mnie, jak i dla mojego syna. (PAP Life)
Napisz komentarz
Komentarze