Może dlatego, miałem w tym miejscu "specjalne" traktowanie. Nie musiałem wsiadać do żadnej taksówki - wszyscy chcieli mnie podwozić. Nawet, z pozoru groźnie wyglądający policjanci chcięli sobie tylko zrobić ze mną zdjęcie, nie dbając o to czy mam przy sobie jakieś dokumenty czy nie - bardzo sympatycznie. Po spędzeniu półtorej godziny w kafejce internetowej, nikt nie chciał ode mnie żadnych pieniędzy. Pozostało skontaktować się z moim hostem, Nimą, i po kilku godzinach od przyjazdu byłem już w domu u jego wujka przy suto zastawionej kolacji.
W porównaniu z ogromnym Tabriz, Ardabil przedstawia się bardzo przyjaźnie i swojsko.
Następnego dnia udaliśmy się na zwiedzanie. Pierwsze wrażenie - miasto banków. Na każdej ulicy znajdowały się bowiem minimum cztery banki. Przy tym żaden z bankomatów nie akceptował visy - standard w Iranie :-). Tutaj trzeba po prostu wziąć gotówkę. Zagłębiając się dalej, można było jednak dostrzec historię, sięgająca do 500 r. p.n.e.
Tutaj banki są na każdej ulicy - niestety, zachodnie karty nie działają z tutejszymi bankomatami - wypadałoby mieć gotówkę :-).
W Ardabil, spotkałem także Mateusza, turystę z Polski, który sontaktował się z Nimą mniej więcej w tym samym czasie co ja. Tak jak ja, jechał stopem - tyle, że on do Iranu wjechał od strony północnej, ja od południowej. Mimo, że bardzo się polubiliśmy, oboje przyznaliśmy, że nie ma sensu razem podróżować i, że będziemy na pewno mieć jeszcze okazję do zobaczenia się po drodzę.
W dzień naszego wyjazdu z Ardabil, wybraliśmy się z Nimą, jego znajomymi i Mateuszem do "dżungli". Zabawne, że Irańczycy na zwykły las mówią dżungla. Albo jest to dlatego, że w Iranie, który w większości jest suchy, lasy są rzadkością, albo dlatego, że w Farsi słowo wymawiane jako "zangl" oznacza właśnie las.
Drużyna dyplomowanych leniwców jeszcze przed przeżarciem
Nie mniej jednak, spędziliśmy cały dzień wylegując się nad krystalicznie czystą, choć zimną, górską rzeczką i objadając niczym starożytni królowie antycznej Persji.
Kebab :-).
Napisz komentarz
Komentarze