Poszedłem. Gdzie są kasy? Tam. Pokazał palcem z długaśnym paznokciem funkcjonariusz. No tak - Indonezja lubi tłok. Za cholerę nie mogłem dojść kto o kogo się opierał - kasa o stos ludzi czy stos ludzi o kasę. W każdym razie, na darmowe przytulanie w temperaturze ponad 40 stopni ochoty nie miałem. A jakby tak.....? Skoro kierowcę pauzującej ciężarówki można poprosić o podwózkę to czemu nie zrobić tak z maszynistą lokomotywy? Dałoby to połączenie autostopu z jazdą pociągiem. Czyli kolejostop.
Przejście na peron. Bilet. Nie mam jeszcze. Chciałem się dowiedzieć o pociąg. Tam jest informacja. Ale tam mnie zmiażdżą. To szybko - tam i z powrotem! W Indonezji, teoretycznie, nie można dostać się na stację bez biletu. Przy wejściu stoi ochrona i wpuszcza tylko w wyjątkowych okolicznościach. Yogyakarta? Bilet jest? Nie mam. Nie masz bo.... Nie mam bo.... [powiem prawdę i mnie cofnie].... bo mi nie sprzedali [prawda, tylko z innego punktu widzenia - nie próbowałem kupić więc mi nie sprzedali]. OK. Poczekaj przy tym torze. Pociąg będzie o 12. Nazywa się Sri Tanjung.
W Indonezji, pociągi mają nie tylko lokomotywy, wagony, klasy i numery, ale i swoje nazwy. Książka. Jest Sri Tanjung. Maszynista. Przepraszam, Pan do Yogyakarty? Do Yogyakarty. Mogę też jechać? Tam są wagony. Ale ja nie mam biletu. A to dlaczego? Bo mi nie sprzedali. To z konduktorem rozmawiaj. Mogę do Yogyakarty? Nie sprzedali mi biletu. Konduktor skrzywił się trochę. 100.000 rupii. A gratis? Gratis to jest podłoga do Cirebon. A co w Cirebon? Będziesz musiał kupić bilet. OK. To biorę podłogę.
Wymyśliłem, że dojadę do Cirebon i coś wykombinuję. Grunt - wydostanie się z zakorkowanej Jakarty miałem już za sobą. Żółto-niebieska strzała ruszyła. Wygodnie - można poczytać książkę, złapać trochę drzemki. Ale po drzemcę oczka się tak niefajnie kleją. Kawa. Wars? Ruchomy. Przechodzący akurat między siedzeniami Pan z wielkim termosem obwieszonym torebkami z kawą instant podał mi plastikowy kubek ciepłego napoju. Za nim szła staruszka niosąca na głowie małe porcje pociętego w kostkę smażonego Tofu. Kawa z serem - nic tam, że z soji - ważne, że dodaje energii.
W Cirebon, zgodnie z umową, zostałem wyproszony ze składu. Kolejka do kasy już nie taka niepoukładana jak w Dżakarcie. Nawet krótka. Ale miałem wrażenie, że w ogóle się nie poruszała. Przepraszam, chciałem kupić bilet na tamten pociąg. Przerwa jest. Ale on mi zaraz odje.... już odjeżdża. Następny będzie o 21. Ale dopiero jest 15. I tak tego już nie dogonisz. Gonić nie chciałem.
Poszedłem za to na drogę. Ke Yogya? Tam. Godzina spaceru a ja nadal w mieście. Kciuk. Zatrzymała się rodzinka w czarnej Toyocie. Wywieźli mnie na trasę. Znów człapanie. Azad zaczął obwieszczać Al-Maghrib. Dopiero 18, a już charakterystyczna szarówka. Dlaczego to słońce nie może zachodzić np. o 22.00? W chińskim Xinjiang przecież tak jest i nikt się nie skarży.
Hej. Gdzie idziesz? Do Dżogdży. Na pieszo? No nikt mi się nie chce zatrzymać. Ładuj się na pakę. Znowu prosta droga - dwupasmowa. Po Jawie, da się jednak jeździć też i drogą. Czas leciał i leciał. Ciekawe czy on do samej Yogyakarty jedzie? Nie no, przecież to jeszcze daleko stąd. Drzemka. Pobudka. Cholera, gdzie ja tak właściwie jestem?
Pekalongan. W Indonezji większość biznesów ma na szyldzie pełny adres. Kierowca zatrzymał się w przydrożnym rumah makan. Tu się zatrzymują na jedzenie autobusy do Yogyakarty. Na pewno ktoś Cię weźmie. Wziął. A właściwie to wzięła - najpierw kobieta - właścicielka jadłodalni poczęstowała mnie posiłkiem. Później policjant, zdziwiony co robię w takim miejscu sam w nocy, zabrał mnie na krótką wycieczkę do następnego - większego - rumah makan. Program bardzo napięty bo w ciągu godziny, objechaliśmy sprawdzić czy kluby karaoke i bary nie sprzedają lewego araku - południowoazjatyckiej wersji księżycówki otrzymywanej najczęściej ze sfermentowanych kwiatów kokosowych albo trzciny cukrowej.
O pierwszej w nocy, policjant wsadził mnie do autobusu o nazwie Matahari. Do Yogyakarty 8 godzin jazdy. Super. Zawinąłem się na wąskiej podłodzę i poszedłem spać. Pobudka. 4.30. Dlaczego? Yogyakarta. Terminal. Już? Miało być 8 godzin. No już, wysiadamy. OK, dziękuję bardzo. Dziękuję i przepraszam, że musiałeś na podłodzę. Nie ma sprawy - w nocy wygodniej niż na fotelu. W ogóle nie wiem po co fotele w autobusach są. Źle się śpi.
DUCHY WULKANU
Zimny poranek. Kawa. W oddali - zarys jakiejś stożkowatej góry, która w ogóle nie wpisuje się w, ogólnie, płaski krajobraz wybrzeża Jawy. To wulkan Merapi. Podobno przeniesiony przez bogów z zachodniej części wyspy w celu jej zrównoważenia. Podobno w środku żyją duchy, które nie dokońca zgodziły się na przeprowadzkę i przez to, wulkan jest niespokojny. Jak chcesz to tam podjedziemy, powiedział Haddad, który zgodził się udzielić mi miejsca w swoim domu.
Po dwóch kolejnych filiżankach kawy i zimnym prysznicu byliśmy w drodzę do Góry Ognia - której ostatnia erupcja nastąpiła pod koniec 2010 roku. Indonezja to nie tylko rajskie plaże i wszystkie odcienie każdego koloru tęczy z zielenią i błękitem na czele. To państwo, które w jednej chwili z nieba, potrafi zamienić się w piekło.
Państwo, w całości położone w Pacyficznym Pierścieniu Ognia czyli strefie najczęściej nawiedzanej przez trzęsienia ziemi i wybuchy wylkanów. Około 81% większych trzęsień ziemi, oraz 90% wszystkich czynnych wulkanów występuje właśnie w tej strefie. Tuż pod wulkanem wioska Cangkringan - a raczej to co z niej zostało. Domy bez ścian i dachów. Pozostawione specjalnie w takim stanie jak są - jako pomnik przypominający o wyższości natury nad człowiekiem.
Zastygła lawa, zastygła też scena pospiesznej ewakuacji.
W jednej z murowanych chatek, zamrożona scena - ktoś dopiero co szykował się do ewakuacji. W pośpiechu zapomniał zamknąć szufladę. Leżący na biurku, sfatygowany, Koran, chyba nie zmieścił się do torby. Przysłużył się - zostało ponad 100 czytelników. Wśród nich, strażnik wulkanu, który starał się uspokoić ziejącą lawą górę do momentu aż sam, w mgnieniu oka, zamienił się w proch. Kanibalizm natury. Łyse drzewa i trawa próbująca przedrzeć się przez pył. Z jednej strony dżungla, z drugiej krajobraz jak z innej planety. Bezpłciowy, pozbawiony życia, szary.
Księżyc? Kiedyś był tu las. teraz jest wyschnięte koryto, którym wcześniej płynęła lawa.
PRAGA NA JAWIE?
Wróciliśmy do Yogyakarty. Niebieskie niebo, zapach kwiatów. Do tego jeszcze te czerwone dachówki na jasnych, niskich domach. Albo moja krótka wizyta w Jakarcie była zbyt długa, albo Yogya zdecydowanie różni się od większości indonezyjskich miast, które sprawiają wrażenie jakby były zbudowane na szybko z niepasujących do siebie, byle jakich elementów posypanych piachem i żwirem i święconych asfaltem kładzionym za pomocą kropidła. Nie wiem czy przez odwiedziny prezydenta Czech czy przez tą czerwoną dachówkę, ale mnie osobiście, Yogyakarta skojarzyła się z Pragą. W istocie, podobnie jak niegdyś w Europie wolnomyślicielska Praga, Yogya to Indonezji ważny ośrodek sztuki, kultury i edukacji.
Yogya skojarzyła mi się z Pragą. Nie wiem, czym się zasugerowałem - wizytą prezydenta Czech czy czerwoną dachówką zdobiącą skośne dachy.
NAJWIĘKSZA BUDDYJSKA ŚWIĄTYNIA NA ŚWIECIE.
Największą buddyjską świątynią świata jest oczywiście Angkor Wat w Kambodży. Tyle, że Angkor Wat został wybudowany jako świątynia hinduistyczna, co go do tego miana dyskwalifikuje. VIII-wieczny Borobudur od samego początku był świątynią buddyjską.
Że też musiało mu się zachcieć odwiedzać Borobudur wtedy kiedy mnie. Konwoje na sygnale, armia, ochrona. Podwyższony stan bezpieczeństwa trochę utrudnił mi wejście za darmo. Tak na prawdę, średnio widziało mi się wchodzenie do kolejnej świątyni. Ze mnie żaden świętoszek nie jest, ale sacra szanuję. Zawsze jakoś głupio czuję się przyglądając się czy robiąc zdjęcia osobom skupionym na modlitwie. Ale być na Jawie i nie zobaczyć jednego z jej hajlajtów?
Zasiliłem szeregi turystów w jeansach z aparatami. Przejechałem stopem do Magelang. Targ. Boczne wejście. Ale ja do Manohara. Ale do restauracji czy do hotelu? Do hotelu. To proszę tędy. Toaleta. Przeszedłem dalej, na teren świątyni. Stop. Ale ja z Manohary idę. Z hotelu? Tak. Numer pokoju? 23 [znów nie skłamałem - podałem numer pokoju, w ostatnim pensjonacie, w którym byłem a faktycznie szedłem z Manohary - to, że z toalety, miało znaczenie tylko w domyśle]. Rozmowa przez radio. Proszę do kas, kupi Pan bilet i Pan wejdzie. Kasa. Poproszę bilet. 20 dolarów. Ile? Ale tutaj jest napisane 30.000 rupii (3 dolary). Ale to jest dla orang indonesia cena. Orang barat płaci 20 dolarów. Ale ja jestem orang indonesia. Kitas proszę. Co? 20 dolarow. Gdzie tu jest w ogóle biuro. Jakie biuro. No główne biuro. Tam, obok Manohary.
Wróciłem do Manohary. Znalazłem główne biuro zajmujące się świątynią. Dzień dobry, dzień dobry. Proszę usiąść. Herbaty? Bardzo chętnie. Papierosa. Nie odmówię. Co Pana do nas sprowadza? Czy istnieje jakaś możliwość darmowego wejścia? A kim Pan jest. Widzi Pan... no ten... jestem dziennikarzem i wydaje mi się być bardzo interesujące, że największa buddyjska świątynia na świecie jest w Indonezji, w której Buddyzm jest mniejszością wyznaniową. Ma Pan jakąś legitymację? Tak, proszę. Ale tutaj jest napisane "teacher". Bo widzi Pan.... ja jestem dziennikarzem... gazetki szkolnej. Rozumiem. Chwilka. Tędy proszę. I już nie będzie za mną ten ochroniarz łaził? Nie, proszę się nie obawiać.
Buddyzm w Indonezji to mniejszość wyznaniowa. Pierwszy jest Islam. Później Chrześcijaństwo, następny Hinduizm. Najprawdopodobniej, Animistów więcej jest niż Buddystów.
Przeszedłem wąską dróżką przecinającą świeżo przystrzyżony trawnik do VIII-wiecznej, wybudowanej, zapomnianej i cudem odnalezionej w znajdującej się dawniej na tych terenach dżungli, kamiennej piramidy. Ze znalezieniem nie było problemu. Dziurawa dżungla, ostała się jedynie na zboczach leżących w oddali gór. Do tego, sam też szedłem jak owieczka za uzbrojonym po zęby w kamery i aparaty tłumem.
Niewielu odwiedzających oddało szacunek miejscu świętemu. Niewielu okrążyło trzykrotnie, zgodnie z ruchem wskazówek zegara każdy z jej ośmiu tarasów - pięciu czworobocznych, trzech kolistych, które zwieńczone górną stupą odzwierciedlają buddyjską wizję świata - potrzeb, materii i niematerii. Dominował styl: szybko na górę po pierwszych schodach, na które się akurat natkniemy. Trudno się dziwić. W większości lokalnych biur podróży, wycieczka do Borobudur to dwie-trzy godziny z przerwą na lunch. W taki sposób, świątynia, nie robi żadnego wrażenia i lepiej spędzony w niej czas poświęcić innemu miejscu. Zdecydowanie nie wystarczy to by przeanalizować wszystkie płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia i poprzednich wcieleń Buddy, które liczą sobie razem ponad 6 kilometrów. Za mało by zajrzeć w każdą z 72 stup w kształcie dzwonów i zauważyć, że jedna z nich, z niewiadomych przyczyn stoi pusta. Może właśnie Budda, który powinien siedzieć w niej to ten prawdziwy, który osiągnął Nirwanę i połączył się ze wszystkimi poziomami materii i niematerii? A może właśnie w niej, w nocy, kiedy ustają foto-pielgrzymki, gromadzą się duchy Góry Merapi?
W 71 kamiennych dagobach (stupach w kształcie dzwonów) Borobudur siedzi medytujący Budda. Jedna z nich stoi pusta. Dlaczego? Tego, prawdopodobnie, nigdy się nie dowiemy.
Wróciłem do Yogyakarty, gdzie resztę czasu spędziłem z Haddadem, jego znajomymi i rodziną. Duchy? Jakie znowu duchy. Zaraz Al Maghrib. Idę do meczetu. Idziesz ze mną? Tak. To będziesz potrzebował sarong. A i tutaj.... trzymaj.... jawański batik. Do świątyni trzeba skromnie. Nie możesz tak w koszulcę z napisem. Różnice różnicami, ale w każdej religii - tak jak nie strzela się w modlących migawką, tak nie traktuje się świątyń jak rewii mody.
Do meczetu, obowiązkowo, sarong i batik.
--------
* Robert z Czechosłowacji. Nie ma błędu. Po prostu, granice państw mają to do siebie, że są ruchome i lubią się czasem przesunąć w jedną lub w drugą stronę, a my nie mamy na to żadnego wpływu. Mało tego - z każdą zmianą musimy odstać swoje w długaśnych kolejkach by wyrobić nowe dokumenty. Ma to też swoje zalety - wystarczy być się we właściwym miejscu, we właściwym czasie i bez wyjeżdżania za granicę można znaleźć się za granicą. Zagranica przyjedzie do Ciebie. Zasypiasz w Serbii, budzisz się w Kosowie.
Napisz komentarz
Komentarze