Jakby tutaj przejechać do stolicy kraju? Zachodnim wybrzeżem czy wracać do "głównej" trasy o hucznej nazwie "Transsumatran Highway"? Odpowiedź powinno znać google. Dokładniej "mapy google." Taaaaa - według oficjalnych map, droga jest, po czym znika, po czym pojawia się znowu. Zwariować można patrząc jak pokręcona jest ta blado-żółta, przerywana nitka. Jak wygląda droga do Jakarty przez Bengkulu? Ponad dwa dni autobusem. Ale autobus jedzie przez Bengkulu? Nie wiem - jak chcę jechać do Jakarty to biorę samolot z Padang albo z Bengkulu. Taką odpowiedź usłyszałem od kilku osób. No, ale po co latać skoro jest droga? Przecież to tylko 1.000 kilometrów.
Jak może wyglądać "tylko", wyjaśniło się już pierwszego dnia. Mapa. Skąd wziąć dobrą mapę Indonezji? Jadąc drogą trzeba mieć dobrą mapę - kolonizatorzy, handlowcy i sami Indonezyjczycy, wykazali się ogromną kreatywnością by wymyśleć nazwy dla wszystkich siedemnastu tysięcy wysp. Do tego jeszcze dochodzą nazwy miast i prowincji. No, ale im to zajęło setki lat.
Podejrzewam, że z zapamiętaniem ich wszystkich byłoby podobnie. W Indonezji powinieneś mieć osobną mapę każdej z wysp. To, co? Wielki atlas mam sobie kupić? Globus? Emil wpisał w google hasło "Peta Sumatera", przełączył widok na "obrazki" i po chwili, drukarka wypluła ładną, nawet szczegółową, mapkę Sumatry. Na pewno chcesz jechać autostopem? No przecież tutaj się tak dostałem, nie ma sensu zmieniać czegoś co działa dobrze i się sprawdza. Autostop w Indonezji jest specyficzny, ale działa.
Ze złapaniem pierwszego transportu, faktycznie, nie było problemu. Zatrzymała się Toyota Avanza z trzema panami na pokładzie. Byli bardzo zadowoleni kiedy mówiłem jak mi się podoba w Indonezji. Jak przystało na poprawnych Muzułmanów, po drodzę posiłek i.... modlitwa - ale bez postoju. Panowie, wycierając ręce o podsufitkę, trzykrotnie dokonali bardzo symbolicznego obmycia dłoni, twarzy i karku, po czym zajęli się recytacją jednej z koranicznych sur, przerywaną co jakiś czas okrzykiem "Allahu Akbar".
Niby chciałem dojechać do celu jak najszybciej, ale co chwila chciałem wysiadać.
Małpa. Na rowerze? Są czasem takie momenty kiedy docierające do nas obrazy wydają się tak intensywne, że sprawiają wrażenie jakbyśmy dopiero co obudzili się z krótkiej drzemki. Ładnie tutaj. Te kolorowe domki, te rabatki, ta małpa - myślałem. Małpa na bagażniku roweru, trzymająca siodełko zupełnie jak rowerowy pasażer. Kot - co z tym kotem? Wygląda jakby miał wściekliznę. Hamulce. Bum. Wyszliśmy z auta - okazało się, że kot miotał się na wszystkie strony bo dogorywał potrącony przez inny samochód. Za to przez gwałtowne hamowanie, jadący za nami skuter zatrzymał się na naszym bagażniku. Na szczęście, nikomu się nic nie stało. A tylny reflektor? 500.000 rupii (50 dolarów) od nieuważnego kierowcy skuterka załatwiło sprawę.
Po pięciu godzinach, znalazłem się na skrzyżowaniu, kawałek przed Painan. Najpierw kawa. 3.000 rupii (0,3 usd) - dobra cena. Kurdę, słońce już zachodzi. Trzeba coś szybko złapać. Zaczęło padać - musiałem schować się w knajpcę i uraczyć kolejną kawą. Na szczęście, właściciel był na tyle kontaktowy by zrozumieć mój łamany Bahasa Indonesia i zatrzymał mi auto jadące do Painan. Kierowca, który po drodzę zjechał chyba do wszystkich okolicznych wiosek, zatrzymał się obok autobusu. Oni jadą do Jakarty. Hmmmm - może się z nimi zabrać? Spróbuję. Widzi Pan, jadę do Jaka...... [przeczucie] do Mukomuko, ale nie mam pieniędzy. Hmmmm, ok - jest wolne miejsce, ale na podłodzę. Może do Jakarty chcesz się zabrać? Nie, dziękuję. Mukomuko wystarczy. Dobrze, że po mamie odziedziczyłem kobiecą intuicję.
Wsiadłem do najzimniejszego autobusu świata. Surrealistyczna puszka chłodzonych sardy..... ludzi na kołach, podczepion do dziwnie długich sprężyn. Drzwi otworzył mi facet zawinięty jak mumia w sarong. Wyglądał na poważnie zaziębionego. Jak w poczekalni u lekarza. Zzzzzzzziiiiiiimmmmmmmno - usłyszałem na powitanie. Założyłem kurtkę, oparłem się o plecak i poszedłem spać. Ta zimna klimatyzacja zaraz nad moją głową działała mi jednak na nerwy. Facet narzeka na zimno - wszyscy dookoła siedzą w kurtkach i szalikach. Chyba nie będzie to odebrane jako brak dobrych manier - włożyłem mój sarong, prosto w dziurę nastawionego na maksimum, lodowatego nawiewu. Druga w nocy - autobus zatrzymał się pod posterunkiem policji w Mukomuko. Chyba jakiś jąkała wymyślił nazwę tego miasta.
Po co powtarzać dwa razy tę samą sylabę? Nie można byłoby nazwać tego, po prostu Muko? Zresztą, nie to mi siedziało akurat w głowie. Gdzie ja do cholery jestem? Na jakiejś innej planecie? Pomyślałem, widząc faceta ubranego w grubą zimową kurtkę i trzęsącego się z zimna. Skąd jesteś? Z Polski. Mogę paszport? Jasne. Papierosy? Kawa? Jedzenie? Właściwie to chciałbym tylko się zdrzemnąć do rana. Ok - tam jest meczet. Zaraz Ci otworzę. Terima kasih! Spałem na jednym z modlitewnych dywanów w meczecie na terenie posterunku. Dzięki temu, że Islam nakazuje przed każdą modlitwą się obmyć, miałem nawet do dyspozycji łazienkę. Niestety - tylko z zimnym "prysznicem" w postaci małego wiadereczka zanurzonego w basenie z wodą. Rano, obudziłem się dopiero gdy zrobiło się zbyt gorąco by spać w śpiworze. Dziwne miejsce. W nocy jak na Antarktydzie, w dzień jak w tropikach. Zaraz, w końcu Indonezja to tropiki. Prawdziwe tropiki. Czyli wcale tym zimnym autobusem tak daleko nie dojechaliśmy.
Musiałem wykazać się wielkim zaufaniem wobec kierowców - kiepskie oznakowanie i liczne skrzyżowania. Kilka razy nie potrafiłem nawet określić gdzie jestem. Ale co tam - na Sumatrze, gdziekolwiek bym się nie znalazł, i tak by mi się podobało.
Wieczorem, znów okazało się, że 200 kilometrów ciągłej jazdy po ślimakach skręcających w każdą z możliwych stron, zajęło mi cały dzień. Za to, znów załapałem się na kilka posiłków po drodzę. Podczas jednego, poczułem się trochę dziwnie. Dostałem talerz z ryżem i z innych talerzy, które dzieliłem z resztą osób przy stole mogłem nabrać sobie porcje jedzenia, które mi odpowiadało. Tyle tylko, że w Indonezji je się rękoma. Różnymi dziwnymi przedmiotami już jadłem więc z samym jedzeniem rękoma nie było akurat problemu. Konsternacja przyszła dopiero jak dostałem łyżkę i widelec. Czyżbym jakoś nie tak nabierał palcami kęsy?
Pomyślałem, że może by przyspieszyć i spróbować złapać nocny przejazd. Zatrzymał się Imam. Nie powinieneś jechać w nocy. Nie jest najbezpieczniej. Może prześpisz się w hotelu? Zapłacę za pokój. To miłe, ale dziękuję. Chciałbym w miarę szybko do Jakarty. To zróbmy tak, odstawię Cię na komisariat policji i oni Ci pomogą złapać auto dalej. OK? Rozsądny pomysł. Nie wiem co ci indonezyjscy kierowcy mają z odstawianiem stopowiczy na posterunki policji w nocy, ale znów trafiłem w dziwne miejsce. Bengkulu. Telefon nie przestawał dzwonić. Dyżurny, w tym czasie wyciskał z siebie siódme poty by strzelić gola.
Chcesz z nami pograć na Play Station? Mogę pograć. Mniej więcej w piątej minucie meczu, dostałem zawinięty w liść palmy bananowej nasi goreng (smażony ryż). Ile płacę? Na koszt firmy. Jak chcesz to możesz tutaj spać i jutro jechać. Właściwie to lepiej byłoby jakbyś tak zrobił. Mamy znajomego, który będzie jutro jechał do Bintuhan to mógłbyś się z nim zabrać. Dobra, powiedziałem - jakoś odechciało mi się już łapać nocnego stopa. Rozłożyłem śpiwór, zamknąłem oczy i.... Myster, myster. Co tam? Która godzina? Do you speak English? Dziwne pytanie - tak, która godzina? 10. Ma Pan paszport? Znowu głupie pytanie. Tak, chwila. Zaraz podam. Proszę do mojego biura. Nazywam się Imran. Możliwe, że w jakimś indonezyjskim dialekcie, oznacza to "Chodzące Kłopoty". Co Pan tutaj robi? Śpię. Wie Pan gdzie Pan jest? W Bengkulu. Ale to jest posterunek policji. Dlaczego Pan tu śpi? Bo policjanci mi zaoferowali tutaj nocleg. Którzy policjanci? Nazwiska. Nie pamiętam. Nie pamięta Pan kto Pana tu zaprosił? Tyle osób było na komendzie jak tu przyjechałem, że nie pamiętam nazwisk. Jak się Pan tu dostał. Podwiózł mnie Imam. Jaki Imam? Nie wiem, poznałem go po drodze. Powiedział, że jest prokuratorem. Skąd zna Pan prokuratora? Podwiózł mnie kawałek. Po drodze mnie wziął do auta i odstawił tutaj. O co, w ogóle chodzi? Pan Chodzące Kłopoty, wertując mój paszport, zadzwonił do wydziału imigracyjnego. Ma Pan pieczątkę i wizę. Nie mogę nic zrobić. Dziękuję za szczerość, ale co tak właściwie zrobiłem? Chodzące kłopoty wyszedł z biura.
Czasem uderzenie w klakson nie zapewni bezpiecznego wyprzedzania na zakręcie.
Cały czas widać było jakby szukał na mnie haka by, w raporcie, wykazać się efektywnością swojej pracy. Aż miałem mu zasugerować żeby włożył mi do plecaka jakieś proszki, ale facet tak się miotał, że nie miałem najmniejszej ochoty z nim dyskutować. Pakuj się, jedziemy, syknął przez zęby kiedy wrócił ze spaceru po budynku. Zostałem wywieziony do innego komisariatu, kilka kilometrów od Bengkulu. Ten już nie miał na wyposażeniu ani Play Station, ani nikogo kto bawiłby się choćby pałką jak nasi rodzimi policyjni dyżurni kiedy dzwoni telefon. Właściwie, to oprócz światła, kilku stolików i krzeseł, niczego ani nikogo w nim nie było. Możesz tutaj spać. Ale tutaj nikogo nie ma. Poczekamy, poczekamy. Na pewno ktoś przyjdzie. A jak to posterunek duchów? Dla kogo pracujesz? Podróżuję. Zadzwonił telefon. Mike? Gdzie jesteś? Gdzie jesteśmy? Daj telefon. Aaaaa.... do domu? A z kim rozmawiam? Za chwilę podjechał Adi. Pojechaliśmy na skuterku do jego domu. Kto to był? Znajomy. Ale kto dokładniej? Policjant. Z kontrwywiadu. Stąd te szczegółowe pytania. Ja już o nic nie pytałem. Przyszło mi do głowy, że mimo gościnności policjantów, trzeba przystopować na chwilę z noclegami na komisariatach bo jak tak dalej pójdzie, następne w kolejności będą bazy wojskowe. Zawinąłem się spowrotem do snu.
150 kilometrów na workach z pieniędzmi.
Rano, z Adim i innym funkcjonariuszem pojechaliśmy uzupełniać bankomaty jednej z sieci indonezyjskich banków pomiędzy Bengkulu a Bintuhan. 150 kilometrów zajęło nam 5 godzin. Za to uczucie siedzenia na workach pękających w szwach od pieniędzy - bezcenne. W Bintuhan, znów poszło łatwo. Króciutki spacerek. Pauzująca ciężarówka. Saya mau ke Bandar Lampung. Bandar Lampung? OK - jedziemy. Minęła godzina. Makan? Jasne. Zjedliśmy porcję ryżu z warzywami i mięsem. Kawa, papierosy z goździkiem i cynamonem i w drogę. Kilka kolejnych godzin jazdy. Makan? Tidak, terima kasih. I tak się zatrzymaliśmy. Ile można jeść kolacji? Na pewno nie chcesz nic jeść? Nie, ja tylko kawy się napiję. Z mlekiem? Nie, zwykłą, czarną proszę. Fuuuuuuj. Co to jest? Pomyślałem ale nie powiedziałem na głos. Indonezyjczycy produkują jedną z najlepszych jakościowo kaw na Świecie - w tym otrzymywaną z cywetowych odchodów, bardzo drogą i luksusową kopi luwak. Tyle, że - oni w ogóle nie potrafią jej pić. "Czarna" kawa z indonezyjskich knajp to zalewane zwykłym wrzątkiem sposób dwie małe łyżeczki mielonych ziaren kawy i pół szklanki cukru. Cukier to biała śmierć. Zabija jeszcze gorzej niż kokaina - gorzej bo od razu, bezwzględnie, na miejscu. Kilka małych kryształków wystarczy by w bestialski sposób, zabić smak kawy. Zbrodnia, ale mój błąd - zapomniałem poprosić o kopi paid tidak gula.
Indonezyjczycy robią jadną z lepszych jakości kaw. Tyle, że..... w ogóle nie potrafią jej pić.
Tutaj będziemy spać. Hmmm - czyli próba zaoszczędzenia czasu łapiąc stopa na noc nie zadziałała. Rozłożyłem się na przeznaczonym do odpoczynku przed rumah makan dywanie. Komary. Nie no, trzeba kupić jakiś spray, krem, cokolwiek. Zaraz zjedzą mi kostki. Podszedłem do lady. Nawet papierosów nie było. Właściwie to niczego nie było, oprócz gum do żucia i..... chlorochininy w opakowaniu z wielkim napisem MALARIA. Za to był też Autan w saszetkach. Wysmarowałem się i uwolniłem od małych krwiopijców do świtu.
Rano jechaliśmy przez cały dzień. Droga, jak droga - kropidłem ten asfalt chyba lali, ale i tak dobrze wybrałem. Wyłożone gęstą dżunglą zbocza gór schodzące prosto do Oceanu Indyjskiego, ustąpiły z czasem miejsca plantacjom oleju palmowego. W końcu, odbiliśmy na drogę przecinającą dżunglę. Gratulacje dla inżynierów, którzy te ślimaki projektowali i Nobel dla wykonawców! Kierowca, za punkt honoru postawił sobie nauczenie mnie Bahasa Indonesia. Pod Bandar Lampung znaleźliśmy się w nocy. Ja tutaj odbijam. Ty, powinieneś iść prosto. Ale uważaj na siebie. No tak, o Bandar Lampung, w całej Indonezji chodzą plotki, że to niby miasto gangsterów. Rozglądać się za noclegiem czy jechać? Poczłapałem wzdłuż drogi, próbując coś złapać. Nic. Za to doczepił się facet, próbujący na siłę wciągnąć mnie do jego knajpy. Haram! Facet nie przestawał. Wyrwałem się, zaczęła się krótka szarpanina. Na szczęście był dwa razy mniejszy ode mnie więc, najzwyczajniej w świecie, kończąc - mocniej go odepchnąłem i poszedłem sobie dalej. Nic poważnego. Epizod.
Kilka kilometrów dalej, zatrzymałem ciężarówkę. Jakarta? Ja też jadę do Jakarty. Super - tyle, że po godzinie jazdy zjechaliśmy na kolację i nocny postój w Rumah Makan (odpowiednik europejskich przyautostradowych parkingów). Rano przejechaliśmy na nabrzeże promowe. Nie mogę Cię wziąć - ciężarówka jest na trzy osoby, a nas jest czwórka. No ok. Jak coś to tam się kupuje bilet i możemy spotkać się po drugiej stronie. Dobra, do zobaczenia. Hej.... plecaka nie zapomnij. Dzięki. Ile ten prom w ogóle płynie? 2 godziny? Ojoj, to pewnie będzie drogi.
Ustawiłem się z kciukiem w górzę przed punktem opłat. Zabrałem się z kierowcą prywatnego Mercedesa jadącego do Surabaya. W Indonezji, większość promów można łapać na stopa zatrzymując wjeżdżające na nie samochody. Kierowcy płacą za auto a nie za każdego z pasażerów, więc dopóki nikt nie siedzi na dachu, doputy można się załapać gratis. Tylko po co? Stojąc przez godzinę zaoszczędziłem 13.000 rupii, czyli niewiele ponad dolara.
Ładnie urządzone, pływające wesołe miasteczka z darmowymi napojami, basenem, placem zabaw dla dzieci, salą kinową, itp. są subwencjonowane przez Rząd Indonezji. Do tego dochodzą jeszcze dopłaty (zamiast podatków) do paliwa i, w ten sposób, prywatni armatorzy, oferując pasażerom ceny niższe niż koszta ich przewozu, wychodzą znacznie na plus. Na drugim brzegu - Jawa - najbardziej zatłoczona, zindustrializowana, wykarczowana, zakurzona i zadymiona wyspa Indonezji. Cena rozwoju. Za to, kręta, zdobiona zbudowanymi z zerwanego asfaltu kraterami droga ustąpiła miejsca trzypasmowej autostradzie, na której średnia prędkość z 15 km/h podskoczyła nam aż do 90 km/h.
Ciekawe czy mieszkańcy niektórych wiosek zorientowaliby się gdybym w życie wprowadził coś co nieśmiało przeleciało mi przez głowę.
Przeskoczenie z połowy Sumatry na Jawę zajęło mi 5 dni niemal ciągłej jazdy. Aż szkoda było widząc niektóre miejsca tak mknąć przed siebie. Częściej chciałem wysiadać niż jechać dalej. Wpadła mi nawet do głowy głupia myśl. Statek, załogę, broń, amunicję, małą armię i..... ruszamy kolonizować Sumatrę! Autorytartna Republika Sumatry. W sumie, wcale by aż tak bardzo Indonezja nie zbiedniała jakby tak sobie ją odseparować. Ciekawe czy sami mieszkańcy tej największej, należącej w całości do Indonezji wyspy by się połapali. Kto wie? Może, w całkowitej niewiedzy, nadal wiedliby takie same, spokojne życie farmerów w swoich gustownych, parterowych, tynkowanych i malowanych na wszystkie kolory tęczy domkach?
Napisz komentarz
Komentarze