W większości przypadków, pomnik się buduje, odsłania i zostawia do niszczenia. Ewentualnie, jak zmieni się partia rządząca, proces erozji przyspiesza się przy pomocy młotów pneumatycznych. Ale symbolika pomników może być silna..... magnetycznie silna.
W Dumai, rozmawiając z uczniami, pokazywałem między innymi podobieństwo pomiędzy flagą Polski a flagą Indonezji. Już na pierwszych zajęciach wpadło mi do głowy żeby powiedzieć sobie małą głupotkę. Tak na prawdę to ta sama flaga, tylko, że.... Patrzcie. Polska jest na półkuli północnej, a stolica Indonezji na południowej. Zatem patrząc na biało-czerwoną flagę, my widzimy ją tak, a wy, do góry nogami. Proste jak kredka.
Równik. Niedługo przekroczę równik. To trzeba jakoś świętować. Jak? Najlepiej zatrzymać się na samej linii i poczuć atmosferę granicy dwóch półkul. Moja pielgrzymka do tego miejsca, zajęła mi nieco ponad dwa dni. W tym czasie, przekroczyłem najszerszy równoleżnik ziemi, wróciłem się 50 kilometrów drogą, której przejechanie zajęło prawie trzy godziny tylko po to żeby zobaczyć pomnik i kilka razy przechodziłem z półkuli północnej na południową. Ale nie było czego żałować. Podczas podróży lądowej, tego typu miejsca, są jeszcze ważniejsze niż granice poszczególnych państw. Znacznik Zwrotnika Raka przegapiłem. Równika obiecałem sobie nie przegapić.
Jak już wiedziałem gdzie chcę jechać, Pan Muchsin odwiózł mnie na drogę w stronę Pekanbaru. Wcześniej, uczniowie powiedzieli mi, że nie ma problemu z autostopem w Indonezji. Skoro wiedzą i są w stanie sobie wyobrazić co to jest hitch-hiking to faktycznie powinno być jak mówili. Nie wyobrażałem sobie, jednak, że może to być aż tak łatwe.
Pierwszy samochód zatrzymał się po jakichś 5 minutach stania na poboczu i, jakieś 300 metrów ode mnie, na wąskiej, ledwie mieszczącej dwa mijające się samochody drodzę, zaczął sobie cofać zygzakiem. Salamat pagi, ja do Pekanbaru. Wskakuj - wysadzimy Cię na skrzyżowaniu. Jak tylko wysiadłem w miejscu, w którym nie wiedziałem w którą stronę patrzeć by przejść na drugą stronę ulicy, kierowca mijającej mnie ciężarówki pokazał palcem kierunek. Skinąłem głową, że tak. Zatrzymał się i podrzucił mnie kolejne kilkadziesiąt kilometrów, do następnego rozjazdu.
Rozejrzałem się dookoła i zauważyłem pana kupującego z przydrożnej budki ananasy i idącego w stronę samochodu. Jedzie Pan w stronę Pekanbaru? Do samego Pekanbaru nie, ale.... ok, wsiadaj. Przy pierwszych trzech autach złapanych na stopa w Indonezji, mój najdłuższy czas oczekiwania wyniósł ok. 5 minut. Mimo to, po 4 godzinach jazdy, w Pekanbaru jeszcze nie byłem.
Nieistniejąca na mapie droga z Dumai wyglądała nie tylko tragicznie, ale jeszcze była pokręcona w taki sposób, że idealnie nadawałaby się do testowania odporności na przeciążenia astronautów. Do tego jeszcze ten smog. Gdzie są te powyginane palmy kokosowe, turkusowe morze, białe plaże i..... w zasadzie to fajnie byłoby zobaczyć chociaż niebieskie niebo. Tak - w miejscu, w którym byłem, dziecko, które zadałoby standardowe pytanie "Dlaczego niebo jest niebieskie?" zostałoby uznane albo za psychopatę albo za daltonistę.
Stojąc na poboczu w jakimś miasteczku, dołączyła do mnie grupka osób. Co robisz? Łapię stopa. Sto co? No, próbuję zatrzymać samochód do Pekanbaru. Ale tak Ci się nikt nie zatrzyma. Chodź, pokażemy Ci autobus. Ale ja nie mam pieniędzy. Hmmmm.... ok, to ja Ci zapłacę za autobus. Nie, na prawdę nie trzeba. Z minuty na minutę, grupka stawała się coraz większa. W końcu, miałem wokół siebie łańcuszek Indonezyjczyków spośród którego wyróżniał mnie tylko mój czarno-czerwony plecak.
Pekanbaru - chodź ze mną. Poszedłem na jakiś plac budowy. Poczekaj chwilę. Skończymy tutaj i zawiozę Cię do Pekanbaru. Ok. Po chwili, mój kierowca przyniósł mi dwa kawałki chleba i wodę. Miły początek, zwłaszcza, że akurat..... właściwie to jak zwykle, byłem głodny. Kolejną, pokręconą drogą przejechaliśmy już do samego Pekanbaru. Wysiadłem w centrum jeszcze przed zachodem słońca. Biorąc pod uwagę, że autobusowi te 200 kilometrów zajmuje ok. 12 godzin, można powiedzieć, że łapiąc stopa zaoszczędziłem wiele czasu.
200 kilometrów po takiej drodzę zajmuje cały dzień. W sumie to nie ma na co narzekać - na mapie google większości z niej, w ogóle nie ma.
W Pekanbaru, skontaktowałem się z Albinem z couchsurfingu. Po prysznicu, zostawieniu bagażu w jego domu i wizycie w meczecie na wieczorną modlitwę Al-Maghrib, przejechaliśmy do ulicznej knajpki na kolację. Menu, jak to w niezbyt turystycznym miejscu, było tylko w jednym języku. czytałem nazwy a Albin tłumaczył czego mógłbym się spodziewać na talerzu. Nasi Goreng? Smażony ryż. Lele? Ryba. Bebek? Wagina. Co?!!?? No, wagina. W restauracji?? No to co powiedziałeś oznacza waginę. Jeszcze raz.... "bebek". Kaczka. To co z tą waginą? Jaja sobie robisz? Nie.... wymówiłeś to "b" trochę jak "p". Pepek to wagina - musisz uważać na wymowę.
Kolejny fajny kwiatek w Bahasa Indonesia. Kawa wieczorem? Nie przesadzasz? Tym razem, odpowiedziałem już w Bahasa Indonesia: Saya suka kopi! (Ja lubię kawę). Korzystając z tego, że surfowałem na kanapie lekarza, wypytałem się Albina też o sprawy związane z malarią. Jest zagrożenie i powinieneś brać doksycyklinę jako profilaktykę. No, dobra, a zakładając, że nie chcę brać? To w miastach, leki są ogólnodostępne, ale na receptę lekarza. A mogę bez recepty; jak mam iść do lekarza z temperaturą 40-41 stopni; przecież to już ciężkie haluny i majaczenie? W Indonezji wszystko da się obejść. Albin zapisał mi na kartcę nazwę leku, który, robiąc maślane oczy i zostawiając napiwek aptekarzowi mogę kupić i wsadzić sobie na wrazie czego do apteczki.
Następnego dnia, zostałem odstawiony na drogę wylotową. Najpierw kopi-O, później zrównanie się z poboczem i kciuk. Zatrzymało się kilka busików - żaden nie chciał mnie wziąć. Później terenowy samochód. Bukittingi? 100.000 rupii. Nie, dziękuję. W Indonezji, choć trzeba mieć licencję na przewóz pasażerów, można bez problemu ustawić się prywatnym samochodem na rogatkach miasta i zamortyzować sobie koszta zakupu - podobno, bardzo popularna praktyka.
W końcu, jeden z kierowców busików na moje "no money", machnął ręką i zaprosił mnie do środka. Kolejne 200 kilometrów, zajęło nam 6 godzin z jednym postojem na krótką modlitwę w sali modlitw jednego z przydrożnych parkingów. Za to, jakoś po drodzę, kolor nieba, z szarawo-żółtego przeszedł w niebieski a górskie widoki już bardziej zaczynały przypominać te znane z pocztówki - może nie z Bali, ale z tropikalnego miejsca z prawdziwego zdarzenia. Nie wiedząc w którą stronę patrzeć, jechałem z rysującym się cały czas na moich ustach wyrazem WOW Będziemy mijać równik? Już minęliśmy. Ale nie było żadnej informacji; żadnego pomnika. Jak chcesz pomnik to musisz jechać do Bonjol. A gdzie to jest? Odstawię Cię na właściwą drogę. Musisz wrócić się 50 kilometrów, ale nie w stronę Pekanbaru tylko w stronę Medan.
Widoki jak w.... Indonezji. I dobrze bo to co widziałem wcześniej jakieś takie mało indonezyjskie było.
Na obwodnicy Bukittingi, na transport, czekałem kilka minut. Od kierowcy furgonetki, który podwiózł mnie może z 10 kilometrów dostałem paczkę papierosów kretek; zapach goździka to jedna z najbardziej charakterystycznych cech indonezyjskich ulic i knajp. Stąd właśnie pochodzą papierosy, do których oprócz tytoniu, dodaje się suszone goździki i odrobinę cynamonu. Flagowe i słynne na całym świecie Djarum Black pochodzą właśnie z Indonezji. Kretek? To nie goździk - to onomatopeja. Wyraz kretek podobny jest w brzmieniu do kkkkrrrrććććkkkk - czyli dźwięku, który wydobywa się podczas spalania goździka.
W Bonjol byłem ok. 21.00. Mimo egipskich ciemności, poszedłem do pomnika przedstawiającego równik. Kilka razy przeskakiwałem linię granicy półkuli północnej z południową. Może to głupie, ale na prawdę dobrze się przy tym bawiłem. Już wiem, po co stawia się pomniki. Równik - ważne miejsce - szczególnie podczas podróży lądowej; zwłaszcza, że przekraczając Zwrotnik Raka w chińskiej prowincji Guanxi, nie zauważyłem żadnego znaku, słupka czy choćby kartki.
O nocleg, poprosiłem na posterunku policji. W pakiecie, dostałem kolację i kolejną paczkę papierosów kretek w wersji light. Jeden z dyżurujących funkcjonariuszy odstąpił mi swoje biuro i pożyczył podłogową matę do spania. Rano, zwlokłem się przed 7. Głośne rozmowy i dźwięki dochodzące z korytarza - myślałem, że jest już późno. Wyjrzałem poza komisariat - knjajpka z kawą zamknięta.... szkoda. Hejka? Skąd jesteś? Saya orang Polandia. Kawy? Jasne! W ten sposób, gospodyni jednego z okolicznych domków ugościła mnie kawą i śniadaniem.
Połóweczkę proszę..... albo dwie.
Wróciłem do pomnika równika. Zacząłem od wizyty w muzeum - poświęconemu nie geografii tylko lokalnemu bohaterowi - Imamowi Bonjol. Trochę mnie to rozczarowało bo jakoś nie miałem ochoty na historię, której nigdy w szkole nie lubiłem ze względu na.... nazwijmy to "dynamikę" tego przedmiotu.
Rosjanie wyzwolili Polskę spod niemieckiej okupacji. Po kilkudziesięciu latach: Rosjanie rozgrabili Polskę po II wojnie Światowej. Zgłupieć idzie. Za to widoki mnie nie rozczarowały. Niby spokojna wioska, ale otoczona górami i gęstymi lasami. Już bardziej tropikalnie jak na samym równiku być nie może.
Czy ktoś kiedyś marzył o spokojnym domku w lesie?
Żeby plan pielgrzymki był wykonany w 100%, zostało mi jeszcze kilka rzeczy. Znowu, kilka razy stanąłem sobie na linii odgraniczającej od siebie dwie półkule. Azjatyckim zwyczajem, cyknąłem sobie pamiątkową fotkę - azjatycki gest Statuy Wolności sobie, jednak, odpuściłem. W końcu: gdzie by tu zobaczyć....? A jest - toaleta. Faktycznie - woda w spłuczcę kręci się w drugą stronę. Niby każde dziecko o tym wie, ale wiedzieć a widzieć na własne oczy robi prawdziwą różnicę.
Napisz komentarz
Komentarze