Od kilku lat, na przykład, za sprawą genialnych i świetnie przemyślanych dyrektyw Unii Europejskiej, unifikującej między innymi przepisy ruchu drogowego, Włochom, nakazano założyć hełmy przed wskoczeniem na skutery. Pozbawiono ich przy tym jednego z ważnych elementów współczesnej kultury i przytemperowano naturalny indywidualizm i ekspresję.
Jak można sobie wyobrazić wolność płynącą z ujeżdżania klasycznej, sunącej przez toskańskie plantacje słoneczników po średniowiecznej kostce brukowej, niczym odkurzacz po dywanie frotte, Vespy, gdy czuprynę zamiast rozwiewać wiatr, przygniata kawałek plastiku?
Można, co prawda, się w tym miejscu nie zgodzić, bo przecież mama kazała, bo bezpieczeństwo i w ogóle. Unijni dygnitarze, zapomnięli jednak o zrobieniu czegoś, z obowiązującym w tym kraju 0.8-promilowym progiem dozwolonej zawartości alkoholu we krwi kierowcy.
Skuter dozwolony od lat 18 lub od 14 z prawkiem? Do tego obowiązek jazdy w kasku? Jeszcze 10 lat temu, to by się przeciętnemu Włochowi w głowie nie mieściło.
Jednym z przejawów, jak to sobie nazwałem wcześniej, białopośladkowego imperializmu, w Chinach, jest nadawanie Chińczykom, głównie przez zagranicznych nauczycieli angielskiego, zachodnich imion. Przeważnie, imiona, tworzy się na bazie podobieństwa brzmieniowego pomiędzy językiem chińskim a angielskim. Osoba o imieniu Shin Lin Wan (zapis Pinyin), będzie zatem najprawdopodobniej ochrzczona jako Shelby, Sherry, Cherry, Linda, Lisa, Wendy, itp. Czesto zdarza się, że Chińczycy sami wymyślają sobie imiona, wzorując się, np. na zachodnich idolach, czy co tam im do głowy akurat przyjdzie. W ten sposób, jedna z moich uczennic, kazała na siebie mówić "Ice-Cream"; inny chłopak, nazwał się Manchester; z kolei jeszcze inny - Ginger. Zresztą, nowe imię jest, w istocie, ksywą i nie jest wpisane w żadne dokumenty, można je więc zawsze zmienić. Ice-Cream, po dwóch tygodniach nazywała się już "Shake". Skąd ona to bierze - nie mam pojęcia.
I choć w kraju, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne McDonald'sy, uczniowie wydają się wręcz szaleć za modą na nową, anglosaską tożsamość, cały galimatias, bierze się z nonkonformizmu i wygodnictwa nauczycieli, którym nie chce się zapamiętywać niemożliwych czasem w wymowie imion chińskich. Otóż język chiński ma bardzo trudną do opanowania dla Europejczyków fonetykę. Podczas ostatnich zakupów, usilnie szukałem między supermarketowymi półkami herbaty. Oczywiście, jak to ja, mimo, że byłem w Chinach, liściastej używki nie mogłem znaleźć więc poprosiłem o pomoc jedną z pracownic, artykuując kilka razy chińskie słowo "cza:".
Choć słowo ma tylko jedną sylabę, przy wymowie każdej z głosek, narządy mowy przyjmują zupełnie inną pozycję niż w przypadku języków, do których jesteśmy na codzień przyzwyczajeni. O ile przeciętnemu Polakowi, opanowanie w mowie w stopniu komunikatywnym (tzn umożliwiającym poprowadzenie dalszego ciągu "numeru na parasol") angielskiego, rosyjskiego, niemieckiego, włoskiego, francuskiego czy nawet perskiego, nie powinno zająć więcej niż kilka tygodni, Chiński to zupełnie inna bajka. To już nie jest język indoeuropejski. Herbatę, co prawda dostałem - dzięki temu, że sklep znajdował się naprzeciw liceum, a w zasięgu była przyzwoicie mówiąca po angielsku uczennica. Mało tego - dowiedziałem się, że słowo wymawiałem dobrze, ale pani pracownica, do tego stopnia nie wierzyła własnym uszom, że nie dopuściła do świadomości faktu, że staram się mówić po chińsku.
Przyznam się bez bicia, że do leniwych nauczycieli zaliczam się również ja - za każdym razem gdy rozmawiam twarzą w twarz z którymś z uczniów, pytam o angielskie imię. Gdy ten zaś takiego nie posiada, podsuwam kilka propozycji do wyboru. Trochę mnie to drażniło. Z jednej strony, wiadomo - wygoda. Z drugiej, niezapamiętanie imienia to trochę wyraz ignorancji i braku szacunku. I choć mogłem posiłkować się wymówką, że tych imion mam do zapamiętania tysiące, nie dawało mi to spokoju. Postanowiłem zatem nadać sobie samemu chińską, dla odmiany, tożsamośc - szczególnie, że już kilka razy już spotkałem się z, w bardzo naturalny sposób, zadanym pytaniem: "Do you have a Chinese name?".
Długo myślałem i grzebałem w słowniku - w końcu imię rzecz ważna. Są tacy, którzy uważają, że imię ma bardzo istotny wpływ na tożsamość. Nie mogąc się zdecydować, pewnego bardzo dziwnego dnia, podczas którego, pomimo palącego, mocnego słońca, powiewał od czasu do czasu mroźny wiatr (w kurtce za gorąco, w koszulce za zimno), siedząc po lekcji w stołówce, zwróciłem się z moim życiowym problemem do innych nauczycieli. Ci, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, podsuwali mi różne propozycje. W Chinach, imiona, choć w znacznej większości jednosylabowe, składają się przeważnie z trzech członów. Pierwszy to nazwisko rodowe; drugi i trzeci to pierwsze i drugie imię
Nazwisko mogłem sobie, co prawda darować - nie chciałem na nowo chrzcić rodziców i dziadków za ich plecami i bez ich zgody. Chciałem jednak móc przedstawiać się jak rodowity Chińczyk - wykuć na blachę zwrot "Dzień dobry. Nazywam się.....", tak by chociać przez jedną chwilę mój potencjalny rozmówca nie mógł po mnie poznać, że pochodzę z obcego kraju. Problem w tym, że chińskie imiona nafaszerowane są znaczeniami. To była główna przyczyna moich rozterek. Np. sławny na całym świecie Bruce Lee, przedstawia się w Chinach jako Lee Xiao (Mały) Long (Smok). Lew, tygrys, smok? Zbyt waleczne. A może coś co ma związek z górami? Nie, nie lubię gór. To morze - uwielbiam morze. Albo nie..... Imię ma pasować do tożsamości i koniec! Kurdę - na prawdę nie ma imion, które miałyby coś wspólnego z kawą..... albo z papierosami?
W końcu, mimo szczerych chęci kolegów ze szkolnej ławy, przypomniało mi się dwusylabowe słowo, którego wymowę opanowałem do perfekcji. Od dziś, nowopoznanym
osobom przedstawiam zatem się w ten sposób:
Czyli w wolnym tłumaczeniu. Dzień dobry! Nazywam się Ning Mang.
Wyraz Ning nie ma żadnego znaczenia; podobnie jak wyraz Mang. Dopiero ich połączenie daje nafaszerowane witaminą C pojęcie...... CYTRYNY ;-).
Napisz komentarz
Komentarze