Tak ukrytej, gdzieś w potylicy diagnozy, nie dopuszczałem „do swojej centrali”. Cały czas liczyłem, prowadząc sobie tak wytworny tryb życia, że mnie się musi udać, że nigdy nie upadnę poniżej pewnego, w odbiorze społecznym, poziomu, że praca, życie kulturalne (które przez cały czas, bez względu na okres picia, prowadziłem), tolerancja na alkohol, dom który stworzyłem, nigdy nie staną się dla mnie życiowym problemem, przeszkodą, udręką, że będę zawsze piękny, rozchwytywany przez grono znajomych, przyjaciół, bez ograniczeń. Zapraszany będę na salony i co najważniejsze, prowadząc tak rozkosznie zakrapiane alkoholem życie, będę wiecznie młody.
Niestety, stało się całkowicie inaczej, zupełnie jak w tytule tej publikacji, osiągnę apokaliptyczną wizję życia, mojego życia. Bardzo szybko zaaklimatyzowałem się w cywilnych, „nowych” warunkach. Podjąłem pracę, z którą za komuny nie było żadnych trudności. Dokończyłem naukę zdając – NARESZCIE – maturę. Ukończyłem pomaturalne Studium Pedagogiczne, podjąłem pracę w przyzakładowej szkole zawodowej jako nauczyciel zawodu i niektórych przedmiotów zawodowych w metalowej branży i …. ożeniłem się.
W wyniku ożenku żona moja powiła dwoje dzieci, syna i córkę. Wydawałoby się, że spotkała mnie piękna, rodzinna sielanka – żyć nie umierać - choć przyznać muszę, że przez cały ten wymieniony okres towarzyszył mi alkohol. Nie zawsze w dużych ilościach, nie zawsze upijałem się, ale jego cień towarzyszył mi nieodłącznie i nieustannie.
Możliwe, że na taki wybór życia przeze mnie (i nie tylko) miała ogromny wpływ tolerancja państwa na spożywanie alkoholu w zakładach pracy, w miejscach publicznych czy innych instytucjach podległych centrali państwowej. Spożywanie alkoholu stało się narodową tradycją. Nie było bezpośredniego przyzwolenia ale „oko” na spożywanie, mówiąc kolokwialnie, przymykano.
Do połowy lat pięćdziesiątych minionego wieku (chyba do 1953r), bycie pod wpływem alkoholu było w przypadku wykroczenia, złamania kodeksu prawa, pracy, czymś łagodzącym. Mówiono - … a wypił sobie troszeczkę i … nie zapanował nad swoimi emocjami. Po tym okresie odpowiedzialność po spożyciu, prawnie i radykalnie się zmieniła. Alkoholowe imieniny, urodziny w pracy, święta kościelne (Wigilie, Wielkie Soboty) czy narodowe (1 maja, 22 lipca, 12 października, 8 marca) były wydarzeniami naturalnymi, oczywistymi w ciągu 365 dni w roku. W wielkich zakładach, o dużej liczbie pracowników, by uczestniczyć choć przez chwilę w/w „uroczystościach”, czasu na pracę właściwą, zaczęło brakować.
Alkoholik pijący piwo może mieć takie same zaburzenia umysłowe jak ten, który raczy się winem, wódką czy whisky z lodem. Pijących 30% alkoholików to piwosze.
W takiej, sprzyjającej rzeczywistości moja choroba rozwijała się. Nie byłoby w tym nic zdrożnego gdybym żył w samotności (niczym pustelnik) i nie wiązał się na stałe, żyjąc z problemem alkoholowym, z drugą osobą w związek małżeński i gdyby na świat w naszym „stadle” nie przyszło dwoje dzieci. Mój rozwijający się alkoholizm nie chciałbym spychać na państwo, na kodeks prawny, na społeczną tolerancję wobec pijących. Przecież w takich samych warunkach, oprócz mojej osoby, żyli jeszcze inni w tym kraju a nie wszyscy stali się „ptakom podobni”.
Napisz komentarz
Komentarze