Zaspany, rano wyciągnąłem mapę by przyjrzeć jej się bliżej w świetle dziennym. Policzyłem równoleżniki i wyszło mi, że przerywana kreska, oznaczająca według legendy, którą wyrzuciłem do kosza (mapa zajmowała ze dwa metry kwadratowe więc powyrywałem części z miejscami, do których nie wracam), Zwrotnik, znajduje się jakieś 50 kilometrów na północ od Wuming. Czyli magiczna linia przekroczona - yuppi! Z drugiej strony, z piwa nici bo alkoholu, nawet w najmniejszych ilościach, rano nie powinno się pić. Poza tym, co to za wyzwanie - kupić piwo? Kupić kawę, to dopiero wyczyn :-P.
Z własnej potrzeby kategoryzacji i wrzucania wszystkiego do różnych worów, opatrzonych rozmaitymi etykietkami, Wuming, określiłem sobie jako "miastowieś". Obok zabudowań charakterystycznych dla małego miasteczka, z kolorowym w nocy i wiecznie zatłoczonym centrum, można znaleźć plantacje owoców i warzyw, a pracujący na nich rolnicy, sprzedają plony (łącznie z kurakami i świniakami, które do tej pory nie wiem na czym rosną) na jednym z pobliskich targów, będących tutaj tutaj największą atrakcją turystyczną.
Wuming, teoretycznie, jest miastem. Udając się jednak poza centrum, można zaobserwować również wiejskie widoki.
Również jedyne bankomaty, należą do banku Agricultural Bank of China (ABC) i nie honorują kart Visa - jedynie Union Pay, czyli najpopularniejsze karty w Chinach (nie widziałem jeszcze Chińczyka posiadającego Visę czy Mastercarda). Union Pay, przydaje się tak samo jak wydawane przez jeden z polskich banków Maestro - czyli o kant zadniej części ciała te kawałki plastiku rozbić. Nie da się nimi posłużyć za granicą. Pamiętam, jak zostałem kiedyś w Londynie bez pieniędzy. Z racji wieku, miałem wtedy konto "Junior". Po godzinach tułaczki z Maestro, nic nie dało się zrobić, a jedna z maszyn kartę zjadła na 10 minut, by po zawołaniu obsługi banku, zanim cokolwiek zostało zrobione, po prostu ją z niesmakiem wypluć. Oj, jak dobrze, że miałem w zapasie jeszcze kartę Visa.
Specyfika regionu dała o sobie znać, gdy mojego drugiego dnia w tym miasteczku, zaczęło padać. Okazał się to być przelotny deszczyk - padało przez kolejne kilka dni z przejaśnieniami na 10-15 minut. Nie przeszkadzało mi to specjalnie. Wyposażony w magiczną czarną używkę, mogłem bez przeszkód znieść niskie ciśnienie towarzyszące wiecznie żywemu, niczym Lenin, zwrotnikowemu monsunowi.
Monsun jest jak Lenin - wiecznie żywy.
Mimo deszczu, czas spędzony w miastowsi, nie poszedł na marne. Pooglądałem sobie kołyszące się na wietrze palmy butelkowe, objadłem się też świeżymi bananami prosto z drzewka - nikt nie miał nic przeciwko by sobie je po prostu pozrywać i..... pysznymi pączkami. Otóż, w Chinach, niełatwo jest o dobre słodycze. Owszem, w marketach można kupić szwajcarską czekoladę czy batoniki z Krafta (Mars, Snickers, etc.), ale co z tego skoro ich ceny są takie same lub wyższe niż w Europie? Można wydać tę parę juanów, ale myśl, że kupuje się 50-gramowy batonik w cenie pełnego posiłku, rodzi poczucie najzwyklejszej próżności. Znajdując słodycze w rozsądnej cenie, można na prawdę docenić wartość cukru :-).
Planowałem również nadrobić trochę zaniedbany ostatnio sen. Niestety, przyszło mi do głowy zrobienie numeru "na parasol" (koledzy i koleżanki z Częstochowy, wiedzą o co chodzi), co znów zapewniło mi rozrywkowe towarzystwo na cały czas pobytu.
- Jej, kiedy tu ostatnio sprzątałeś?
- Dopiero się wprowadziłem
- [wytrzeszcz]
Nie zdążyłem już nic więcej powiedzieć - przyglądałem się jedynie czemuś, co wyglądało jak wizyta diabła tasmańskiego z kreskówki Looney Tunes w moim pokoju.
Przyszła pora jechać dalej do miejsca, w którym mogę przedłużyć sobie wizę nie zasilając przy tym żadnych urzędów złamanym juanem. Mając jeszcze rezerwę czasu, zachciało mi się zobaczyć morze. Zrobiłem więc krótki spacerek do wylotu na autostradę i po napisaniu na karteczcę nazwy dużego miasta Nanning, by troszeczkę oschnąć, stanąłem sobie pod wiatą. Mam co prawda w plecaku stylowe ponczo przeciwdeszczowe, ale przy wiosennym, ciepłym deszczu, nie opłaca mi się nawet go wyciągać. Plecak, żeby przemókł, trzebaby wrzucić do wody, a ja z cukru nie jestem więc się nie rozpuszczę.
Nie trzeba było długo czekać - pan czekający w kolejce po bilecik, skinął na mnie ręką i zawołał do środka chińskiego SUVa. Jechał do Nanning i obiecał mi, że nie będę musiał martwić się obwodnicą, bo odstawi mnie na dobrą drogę w kierunku południowym. Przez kolejne trzydzieści kilometrów, dzięki mocno rozkręconej klimatyzacji (w odróżnieniu jednak od Iraku czy Iranu, nie ustawionej na maksymalnie niską temperaturę), zdążyły mi prawie całkowicie wyschnąć ubrania.
Po drodzę, zachciało mi się zobaczyć morze.
Dalej również nie było ciężko, palcem na mapie, wybrałem okolice Beihai. Narysowałem więc bilecik, a kierowcy, który zatrzymał się po kilku minutach oczekiwania, bez trudu wytłumaczyłem, że chciałbym trafić na jakąś nadmorską wioskę w okolicach miasta.
Wylądowałem w Yingpan - malutkiej wsi nad samą Zatoką Tonkińską. Tam znalazłem tani hotelik z bardzo niewielkim, jak na dotychczasowe warunki pokojem, ale za to kilka kroków od nabrzeża z plażą, która za dnia znikała, by wieczorem, magicznie pokazać cały swój wdzięk.
Hotelik powinien dostać pięć gwiazdek za samą lokalizację - do morza miałem zaledwie kilka kroków.
Od razu po zameldowaniu do hoteliku usłyszałem płynne, angielskie "HELLO". Nie skończyło się tylko na "hello" - grupka idealnie gaworzących po angielsku studentek z Kunming właśnie przyjechała odpocząć sobie od zgiełku miasta w miejscu, w którym czas zdaje się rozciągać jak guma do żucia, która po całym dniu użytkowania ma już dosyć (czyt. okolica jest tak mała, że można ją bardzo efektywnie i szybko zwiedzić bez potrzeby przesiadania się z jednego autobusu w drugi i stania w korkach).
choć Yingpan jest malutkie, z moim talentem, da się jednak zgubić w jego ślepych uliczkach.
Kolejnego dnia, zaliczyliśmy plażę. Jednej z dziewczyn, Jen, przyszło do głowy by upichcić kolację z tego co zagrzebuje się w piasku. Do wybory mieliśmy kraby lub małże. Nie lubię, wręcz nienawidzę, pająków, ani niczego innego co ma więcej niż cztery nogi. Nie przepadam również za widokiem na moim talerzu niczego, co się do mnie ewidentnie uśmiecha, więc zaprotestowałem przeciwko morskim szczypawkom.
Kraby łatwo znaleźć, ale ich wyraz twarzy powoduje u mnie uczucie sytości przed jedzeniem.
Przegrzebując małymi grabkami piach, mieliśmy również skrytą nadzieję natrafić na perły. Zatoka Tonkińska bowiem, słynna jest w całych Chinach z połowu ostryg na olbrzymią skalę. No cóż, ostryg było pod dostatkiem, ale wszystkie, perełki zdążyły już chyba wypluć. Choć z poławiaczy małż, osiągnęliśmy najgorszy wynik, i tak było co do garnka włożyć. Udało mi się z tego stworzyć spaghetti alle vongole - z tym, że zamiast makaronu spaghetti, użyłem chińskich noodli, które za cholerę nie chciały się ugotować al dente.
Żeby zjeść kolację, trzeba ją najpierw znaleźć.
Co tam ostrygi? Skalopki są o wiele bardziej efekciarskie.
Napisz komentarz
Komentarze