Postanowiłem wyjechać z Jiuquan rankiem następnego dnia, kierując się na Langhzou, dalej Xi'An i Chengdou, czyli, jak wynikało z mapy, ponad 2000 kilometrów. Dałem sobie na to 4 dni ciągłej jazdy, bez zjeżdżania do żadnych hoteli. Planowałem spać w ciężarówkach, i ewentualnie, na przyautostradowych stacjach benzynowych.
Po wyjściu z Jiuquan, miałem fuksa - od razu zatrzymał się Tir, który jechał 100 kilometrów od Langhzou. Mimo, że był bardzo obładowany, był chyba najszybszą ciężarówką na całej trasie. Pruliśmy ile tylko przepisy pozwoliły, wyprzedzając kolejne karawany.
Zostawialiśmy w tyle kolejne ciężarówki.
Zaliczyliśmy razem z dwoma kierowcami i szefem firmy spedycyjnej ponad 700 kilometrów. Panowie byli na tą drogę o wiele lepiej zaopatrzeni niż ja. Jadąc wzdłuż ciągnącego się zaraz obok drogi, jak guma do żucia, Wielkiego Ogrodzenia, objedliśmy się owocami jujuba, przerośniętymi gruszkami, winogronami i domowymi wypiekami. Czułem się jak w kinie przy dobrym filmie - brakowało mi tylko pop-cornu i stylowej, "wciętej", buteleczki z colą zam-zam.
Główną atrakcję turystyczną Chin, mieliśmy na wiciągnięcie ręki. Wielki Mur ciągnie się przez całe północne Chiny i jest wiele miejsc, w którym można go zobaczyć, a nawet na niego wejść za darmo.
Wczesnym popołudniem, zjechaliśmy na bardzo obfity lunch (który z racji kurzych nóżek na jednym z talerzy, wydał mi się nieco przerażający). Na ostatnim parkingu przed ich zjazdem, kierowca znalazł mi nawet inną ciężarówkę, która jechała do Langhzou - czyli o dalszy transport nie musiałem się martwić. Planowałem nie zjeżdżać do miasta. Niestety, przespałem zjazd i w środku nocy, musiałem, z centrum stolicy Gansu, odszukać spowrotem autostradę. Przespacerowałem na piechotę całe miasto, podziwiając po drodzę nabrzeże Żółtej Rzeki (która na prawdę jest żółta) nocą.
Żółta Rzeka jest na prawdę żółta.
O pierwszej nad ranem, byłem znów na mojej drodzę - a właściwie, na rozwidleniu. Wybory do Chengdu miałem dwa - albo krótsza trasa przejeżdżająca przez miasta, albo nadrobić 300 kilometrów, ale za to pojechać autostradą. Zdecydowałem się na drugą opcję - autostrada w kierunku Xi'An. Narysowałem sobie bilet, założyłem moją kamizelkę odblaskową żeby lepiej się prezentować i stanąłem przy wjeździe na trasę. Marznąc, stałem tak ponad godzinę, powoli zaczynając wątpić czy coś się zatrzyma. W końcu - cud. Ciężarówka cofa na autostradzie? Do mnie? Kierowca wysiadł i machnął ręką. Nie wierząc w to co się dzieje, podbiegłem i pokazałem bilet. Kręcąc nieco nosem, wpakował mnie do środka. Wytłumaczył, że jedzie akurat do...... Xi'An - czyli zów bardzo długi przeskok. Po niespełna godzinie jazdy i rozmowy z kierowcami przy użyciu 5 chińskich słów, które znałem i przeróżnych technik mimiczno-gestykulacyjnych, odpłynąłem i obudziłem się dopiero gdy wzeszło słońce. Miejscowość, przez którą akurat przejeżdżaliśmy, do bólu skojarzyła mi się z moim rodzinnym Tomaszowem - tyle, że w listopadzie (z racji potwornego zimna). W Xi'An byłem wczesnym popołudniem. Przy bramkach na skomplikowaną jak labirynt obwodnicę, zgarnęła mnie policja. Nie po to żeby mnie wylegitymować. Zaprosili mnie na przyautostradowy komisariat. Zaraz gdy mnie zobaczył jakiś starszy stopniem oficer, ściągnął mnie do biura. Poczęstował mnie kawą i jedzeniem. Porozmawialiśmy, tym razem po angielsku - wyciągnąwszy mapę, wytłumaczyłem mu gdzie jadę. Oficer zawołał dwóch policjantów, usadził ich na kanapie obok mnie i kazał wytłumaczyć po chińsku drogę (na której, de facto, nie można było się zgubić). Panowie dumnie wskazywali mi palcem prostą linię, grubo zaznaczoną na mapie jako autostrada. W międzyczasie, oficer wyciągnął aparat i zaczął robić nam zdjęcia. "O..... to teraz propagandowa sesja zdjęciowa, jak to policjanci pomagają białogłowemu", pomyślałem do siebie i ledwo powstrzymałem śmiech.
Kawa i obowiązkowe zdjęcia propagandowe, jak dzielni policjanci, pomagają zagubionej Sierotce Marysi.
Po obwodnicy Xi'An, kręciłem się kolejną godzinę, łapiąc jednego krótkiego stopa za drugim. Cały szkopuł w tym, że tam krzyżuje się kilka autostrad, a ja musiałem wyjechać na G5, w stronę Chengdu. Gdy znalazłem się na właściwej drodzę, nie zdążyłem nawet wyciągnąć z torby mojego biletu, a zawołał mnie kierowca pauzującej na poboczu ciężarówki.
- Chengdu? Chengdu?
- Tak.
- Wsiadaj (mówiąc po chińsku, ale z gestu wynikało, że właśnie to miał na myśli).
Znowu okazało się, że trafił mi się demon prędkości. Po wyjeździe z, leżącego w dolinie, Xi'An i wjeździe w górzysty odcinek drogi, pruliśmy po serpentynach 80-100 kilometrów, czyli tyle ile maksymalnie ciężarówka może jechać po autostradzie w Chinach. Ja skupiłem się na zmieniających się widokach, przerywanych bardzo często długimi na kilka kilometrów (najdłuższy na tej drodzę miał 10 kilometrów) tunelami. Ostatni raz, tak bujnie porośnięte drzewami góry widziałem na pograniczu Iranu i Azerbejdżanu.
W nocy zajechaliśmy do miejscowosci leżącej 100 kilometrów za Chengdu. Kierowca napisał na kartcę 110. Co? 110 juanów za przejazd? Przecież mówiłem mu, że nie mam dużo kasy. Wyciągnąłem portfel, ostentacyjnie go otwierając i pokazując 15 juanów stanowiących wszystko co było w środku. Kierowca, pokręcił głową i dał do zrozumienia, że nie chce ode mnie pieniędzy. Wyciągnął telefon i.... przypomniało mi się, że 110 to w Chinach numer alarmowy. Zadzwonił na policję. Chwilę później, przyjechał radiowóz.
- Nie powinieneś dalej jechać, jest za późno.
- Ale ja chciałem nadrobić trochę czasu. Poza tym, nie opłaca mi się szukać hotelu w środku nocy. Jak znajdę coś rano to się nie tylko wyśpię, ale będę miał gdzie zostawić plecak przez cały dzień. Wolę, płacąc za dobę, wykorzystać całą dobę a nie tylko 6 godzin.
- W sumie to masz rację. Potrzebujesz coś?
- Szczerze to skończyły mi się fajki i woda.
- To pojedziemy do sklepu.
Policjanci wpakowali mnie w mały radiowozik, zawieźli do sklepu. Obkupili w potrzebne rzeczy, po czym stwierdzili, że jednak nie będzie rozsądne łapanie stopa w środku nocy więc zawieźli mnie do, drogiego, jak na mój budżet hotelu.
- Ale ja mam tylko 15 juanów.
- O nic się nie martw. Wszystko jest załatwione.
Tym sposobem, udało mi się zrobić ponad 2 tysiące kilometrów nie w cztery, a w dwa dni i, po męczących dwóch dobach jazdy, wyspać się jak król na ogromnym hotelowym łóżku. A to wszystko dzięki pozytywnemu nastawieniu i przekraczającej znacznie moje potrzeby pomocy wszystkich, których spotkałem. No i jak tutaj nie lubić Chin?
Witam w Seczuanie!
Napisz komentarz
Komentarze