Partycypacja społeczna jest szczególnie ważna na poziomie lokalnych samorządów. To tutaj władze publiczne zajmują się sprawami, które na co dzień są dla nas ważne i na które najczęściej narzekamy i wreszcie na które możemy mieć bezpośredni wpływ. To właśnie lokalne inicjatywy społeczne są przejawem prawdziwej idei samorządności. Władze powinny robić wszystko, by do takiej aktywności zachęcać i tworzyć warunki do jej funkcjonowania. Po raz kolejny jednak, to co piękne w teorii okazuje się smutne w praktyce.
Znamiennym jest, że taka formuła dobrze funkcjonuje w samorządach, których szefowie są najlepiej postrzegani przez swoich mieszkańców i których miasta czy gminy dynamicznie się rozwijają. Tam gdzie dzieje się gorzej włodarze robią wszystko by aktywność tego rodzaju ograniczać. Dlaczego się tak dzieje? Powód jest niezwykle banalny. Duża liczba pomysłów, wniosków i szerokie uczestnictwo w zarządzaniu samorządem odsuwa w cień, uważających się za wszechwładnych i nieomylnych polityków. Mało tego, ich bierność i brak kompetencji, stają się jeszcze bardziej widoczne na tle wszelkich inicjatyw obywatelskich. Dodatkowo społeczność zaczyna też sprawować nie tylko rolę bezwolnej i często nieświadomej masy wyborczej ale również pełni funkcję nadzorczą i kontrolną.
Czytaj: Po co komu demokracja cz.1
No cóż, najlepiej więc jeśli statut miasta czy gminy w ogóle nie przewiduje możliwości składania projektów obywatelskich. Wiele samorządów ich nie przewiduje a jeśli już ktoś z takim pomysłem wystąpi, to jest on wcielany w życie w sposób długotrwały i z dużymi oporami. Na szczęście coraz częściej statuty są zmieniane a na rok przed kolejnymi wyborami będzie tych zmian coraz więcej. Czy zmieni to jakość rządzenia? Może niekoniecznie…
W często spotykanej praktyce argumentem używanym przeciwko wprowadzaniu ułatwień partycypacyjnych jest podkreślanie, że każdy może przecież przyjść ze swoim pomysłem do radnego albo samorządowego szefa a oni przecież mają możliwość taki pomysł dalej poprowadzić jako projekt radnego lub grupy radnych. Tyle, że przecież nie o to chodzi, bo takie podejście stawia obywatela w roli petenta a nie bezpośredniego uczestnika podejmowanych w jego imieniu decyzji. Tak argumentowano m.in. radnym Rady Powiatu Tomaszowskiego, kiedy wnioskowali o zmniejszenie liczby podpisów pod obywatelskimi projektami uchwał. Starosta Tomaszowski sam chciałby decydować o tym, które pomysły są dobre a które nie zasługują na uwagę radnych.
Czytaj: Polityka (nie) obywatelska
W Tomaszowie Mazowieckim ten argument dla rządzącej koalicji okazał się skuteczny. Ale w wielu miejscach pojawiają się też inne. Na przykład te dotyczące dziesiątków absurdalnych projektów uchwał obywatelskich, jakie każdego dnia mogą wpływać do biur podawczych urzędów. Mogą one sparaliżować pracę tej czy innej rady nawet na całą kadencję. Problem w tym, że absurdalna, choć może z pozoru słuszna, jest właśnie ta argumentacja. Nie wytrzymuje ona bowiem zderzenia z polską rzeczywistością, w której projekty takie składane są raczej sporadycznie.
Zdarzają się samorządowcy uwielbiający stwarzać pozory. Dają więc mieszkańcom iluzoryczną możliwość składania projektów uchwał obywatelskich ale równocześnie mnożą bariery, które uniemożliwiają w praktyce ich składanie. Najpopularniejszą metodą jest tutaj określenie jak największej liczby podpisów, którą inicjatorzy są zmuszeni zebrać. W skrajnych przypadkach sięgają one tysięcy, jednak aby skutecznie wybić z głowy jakiekolwiek pomysły wystarczy poziom pięciuset, tak jak ma to miejsce we wspomnianym wyżej powiecie tomaszowskim. Dla odróżnienia samorząd miejski tej samej miejscowości przyjmuje uchwały z 50 podpisami.
Zazdrośni samorządowcy nie poprzestają jednak na windowaniu liczby podpisów. Mnożą czasem kolejne bariery formalne. Każdy pretekst jest dobry, by zniechęcić. Poza całkiem niepotrzebnymi informacjami na temat osób wyrażających poparcie takimi jak numer NIP, trafiają się bardziej absurdalne, bo przecież trudno za sensowny uznać należy wymóg przygotowania opinii prawnej przez wnioskodawcę, kiedy to na etatach samorządów pozostają dziesiątki prawników. Co z tego, że nawet profesor prawa dałby nam opinię prawną, jeśli i tak na koniec okaże się, że radca prawny urzędu jest mądrzejszy od niego. Niedopatrzenie jednego z wielu wymogów formalnych jest pretekstem do odrzucenia najsensowniejszych spośród obywatelskich pomysłów.
Co ciekawe przepisy statutów miasta nie przewidują żadnego trybu uzupełnienia braków formalnych. Odrzucony projekt trafia do archiwum i zabawa ze zbieraniem podpisów zaczyna się od początku. Nadaktywny obywatel dostaje więc nauczkę na jaką zasłużył wychodząc przed szereg.
Trybu uzupełnienia braków formalnych nie zawierają przytoczone uchwały samorządów miejskiego i powiatowego w Tomaszowie Mazowieckiem. Nie zawierają też ostatecznego terminu, w którym radni mieliby rozpocząć procedowanie nad złożonym projektem uchwały. Oznacza to, że nawet poprawne pod względem formalno – prawnym uchwały trafiają do poczekalni, gdzie czekają na kolejne zmiany we władzach samorządowych lub są wyciągane jak królik z kapelusza, by przypodobać się jakiejś grupce wyborców przed wyborami.
Czytaj: Po co komu demokracja cz. 2
Co się stanie, kiedy jednak uchwała trafi pod obrady, bo na przykład naciskają na to dziennikarze lokalnych i nie tylko lokalnych mediów? To proste, samorządowa koalicja pokaże kto tak naprawdę dzierży ster władzy w mieście, w głosowaniu odrzucając projekt, złożony przez obywateli.
Napisz komentarz
Komentarze