W Shenzen, doszedłem do wniosku, że choć mam silną wolę, to łatwo się mnie wodzi na pokuszenie :-). W Hong Kongu, jedna paczka papierosów, wystarczała mi na trzy dni. Tutaj, gdy tylko zobaczyłem kramik z papierosami za 2 juany (ok. 0,3 usd), kupiłem paczkę. To nie była jedyna - tego dnia, puściłem z dymem prawie 5 juanów (w HK, ta sama przyjemność, kosztowałaby mnie 125 juanów, czyli ok. 18 usd!).
Do Shenzen, dojechałem wieczorem - zbyt późno żeby gdziekolwiek się ruszyć. Wsiadłem tylko do autobusu miejskiego żeby się wywieźć z bogatej, zeuropeizowanej dzielnicy pełnej naganiaczy do drogich hoteli. Jedna z pań zachęcających do skorzystania z oferty "jej" czterogwiazdkowca, za wszelką cenę chciała mnie przekonać, że wydatek 400 juanów za noc to najlepiej w świecie zainwestowane pieniądze:
- Dobry pokój, klimatyzacja, zachodnie jedzenie, dobre piwo.
- Nie, dziękuję. Nie lubię piwa.
- A może dziewczyna? Mamy ładne dziewczyny; 16 lat, 20 lat, 40 lat.
- Nie, dziękuję, nie szukam dziewczyny.
- Tanio
- Syfilis też?
- Syfilis..... syfilis [pani najwyraźniej nie wiedziała o co chodzi]. Też! Mamy też syfilis! Odparła dumnie, zadowolona ze swojej oferty.
- To ja dziękuję.
Wniosek - bogaci turyści mogą się cieszyć ofertą all inclusive za "dobrą" cenę i przy okazji, za niewielką dopłatą, zabrać kilka pałeczek krętka bladego na pamiątkę.
Pisałem już, że delta Rzeki Perłowej to jeden wielki obszar zabudowany. Gdziekolwiek więc bym nie pojechał, i tak byłbym w, mniejszym lub większym, centrum. Nie miałem ochoty siedzieć w dużym mieście. Udało mi się znaleźć tani hotelik zaraz przy głównej drodzę. Oczywiście, powodem niewygórowanej ceny, był najprawdopodobniej hałas od ulicy. Za to była to droga krajowa, więc o zgubieniu się następnego dnia, nie było mowy.
W piątek rano, obudziłem się z chandrą. Przez chwilę zastanawiałem się czy to coś od plagi hongkońskich komarów (na które nic, oprócz klimatyzacji, nie działa). Jednak, do dziś mogę dotknąć brodą klatki piersiowej i nie mam temperatury. To była zwykła deprecha spowodowana nieustającym deszczem, niskim ciśnieniem, nostalgią powrotu i brakiem stymulacji nowością. Myślałem sobie "Przecież ja tu już byłem, po co siedzieć tu kolejny miesiąc? Może przejadę w miarę szybko do Nanning i załatwię wizę do Wietnamu? A może Laos? Tam nie trzeba mieć wizy". Zastanawiałem się jak zorganizować sobie czas. Kreśliłem w głowie jeden plan za drugim; każdy po jakimś czasie odrzucałem. Konkretną decyzję podjąłem dopiero rano. "Hej, przecież najpierw trzeba wyjechać poza metropolię! Później czas pokaże", pomyślałem.
Oczywiście, jak na prawdziwą depresję przystało, rano nic mi się nie chciało. Dlatego, zbierałem się z wyjściem do południa. Następnie, przeszedłem kilka kroków wzdłuż drogi, by upewnić się, że jestem na tej właściwej i znaleźć jakieś przyzwoite miejsce do stopowania. Narysowałem bilecik do Guangzhou i ustawiłem się przy drodzę. Przez ponad godzinę nikt się nie zatrzymał, a kolejni mototaksiarze chcięli wyciągnąć ode mnie zawrotne sumy pieniędzy za podwózkę na dworzec autobusowy. Choć do Guangzhou było jedynie ok. 100 kilometrów, stwierdziłem, że napiszę sobie tabliczkę do bliżej położonego Dongguan. W Chinach, nie ma pojęcia autostopu. Kierowcy chętnie się zatrzymają, ale jeśli nie znamy chińskiego, musimy dokładnie sprecyzować dokąd jedziemy. Jeśli podamy nazwę miejscowości docelowej, pomyślą, że chcemy by właśnie tam nas podwieźli. Dlatego, jeśli nie stoimy na autostradzie, lepiej nie pisać na bilecie miasta oddalonego o więcej niż 100 kilometrów i przemieszczać się małymi kroczkami. Dopiero siedząc w samochodzie, można wytłumaczyć dokąd się jedzie i liczyć na pomoc kierowcy w znalezieniu dla nas dobrego miejsca do dalszego stopowania.
Po kilku minutach stania z nowym biletem w dłoni, mało brakowało a stałbym się świadkiem poważnego karambolu drogowego, spowodowanego, głównie, z mojej winy. Kierowca ciężarówki, widząc mnie, ostro wyhamował. Następnie, przecinając cztery pasy, zatrzymał się na poboczu blokując jeden z nich. Usłyszałem tylko klaksony i pisk opon innych samochodów - na szczęście bez zakończenia. Dodatkowo, ciężarówka była na hongkońskich numerach, więc by wsiąść do środka, musiałem użyć lewych drzwi, blokując przy tym kolejny pas ruchu.
- P-R-Z-E-P-R-A-S-Z-A-M - powiedziałem od razu gdy tylko wsiadłem, z głową pokornie skuloną w ramionach.
- Nic się nie stało - odparł chiński kierowca, szeroko się uśmiechając. Jesteśmy w Chinach. To nie hong Kong - dodał. I już, uśmiech, zaczął pojawiać się i na mojej twarzy!
W Dongguan, znów, spędziłem ponad godzinę na poboczu. Jeden z przechodniów, uświadomił mnie, że w Chinach nie da się łapać stopa - to działa tylko na zachodzie. "Ciekawe - bo właśnie tak tu się znalazłem", pomyślałem do siebie lekko się uśmiechając.
Choć zaczęło się ściemniać, nie traciłem nadziei, że uda mi się wyjechać chociaż poza Guangzhou. Ktoś mnie poklepał po plecach.
- Chodź, podwiozę Cię kawałek.
Miły, nieco starszy ode mnie, pan, zaprowadził mnie do samochodu stojącego na....... najbardziej na lewo wysuniętym pasie czteropasmowej trasy szybkiego ruchu - co oni tutaj mają z tym gwałtownym zatrzymywaniem się?? Chińczycy to spoko ludzie - w każdym przypadku gdy ktoś się dla mnie zatrzymał, włączał wsteczny żebym nie musiał się nachodzić. Nie ważne czy była to zwykła droga czy autostrada. Jednak numer z gwałtownym przejeżdżaniem w poprzek drogi to już lekka przesada :-). Pan, szybko zwinął trójkąt ostrzegawczy i przewiózł mnie kilka kilometrów za zjazd do centrum miasta. Po ponad godzinnym oczekiwaniu, nawet te kilka kilometrów i świadomość, że jednak nie stoję w miejscu, wykorzystując kolejne minuty przydzielonego w wizie pobytu w Chinach, dały mi ogromną satysfakcję.
W kolejnym miejscu zatrzymała się sympatyczna pani - Jean, która, jak się okazało, pomyślała, że się zgubiłem i nie mogę znaleźć drogi. Zawiozła mnie spowrotem do miasta, na dworzec autobusowy, kupiła bilet i kilka razy upewniała się czy wsiadłem do właściwego autobusu. Zanim się pożegnaliśmy, wymieniliśmy numery telefonów. Od tamtej pory, Jean, co rano budzi mnie o 7 żeby życzyć mi miłego dnia.
Gdy dojechałem do Guangzhou, było już ciemno. Kierowca autobusu nie chciał mnie wysadzić na autostradzie. Wjechał za to do miasta po ogromnej obodnicy, "zawieszonej", na którejś kondygnacji nad głównymi arteriami miejskimi. Po ciemku, ciężko było się stamtąd wydostać. Do tego, spokoju nie chcięli mi dać taksiarze i naganiaczki do kilkugwiazdkowych hoteli. Ciągnięty za plecak i przepychany od jednej osoby, do drugiej, czułem się trochę jak piłeczka pinballowa. Musiałem znaleźć jakieś ciche miejsce by usiąść i zastanowić się co dalej. Ponieważ na dworcu, o ciche miejsce ciężko, skoncentrowałem się na poszukiwaniu kawałka osobistej przestrzeni, na której mógłbym oprzeć choć jeden pośladek i rzucić okiem na mapę. Znalazłem - co w epicentrum tłoku, alla sardynka w puszce, ale za to całej zadniej części ciała, udało się spocząć na betonowym murku.
Jakoś, przyszła mi ochota na posłuchanie muzyki. Ponieważ nadal nie mam odtwarzacza MP3, zacząłem sobie podśpiewywać. Po kilku minutach, jeden z przechodniów, rzucił mi 10 juanów. Za chwilę posypały się kolejne banknoty. Gdy w mojej dłoni pojawiła się niezła suma, zastanawiałem się czy nie skusić się na 3-gwiazdkowca. Zamiast tego, poszedłem na dworzec kolejowy zapytać o cenę biletu do...... no właśnie - wybrałem miasto leżące jakieś 200 kilometrów od Guangzhou - XinXinXiao (czyt. ŚinŚinŚiao). Pociąg kosztował tylko 20 juanów (dla porównania, za 60 kilometrów jazdy autobusem, Jean, zapłaciła za mnie 40 juanów), odjazd 4 rano. "OK" - pomyślałem, "Dobra opcja."- nocleg "pół na pół" - dworzec + pociąg.
Na dworzec kolejowy w wielkomiejskich Chinach, bez biletu, nie można się dostać. W poczekalniach jest monitoring więc na pewno, można czuć się bezpiecznie. Gdy długaśnymi korytarzami, dostałem się do poczekalni pociągu numer K811, zobaczyłem, że połowa osób już śpi - nie mogłem być gorszy, więc gdy tylko zająłem wolne miejsce, zapaliłem wieczornego papierosa i udałem się do kolorowej krainy, w nadziei, że znów przyśni mi się, że mogę latać jak Piotruś Pan.
Napisz komentarz
Komentarze