Kurza twarz - pomyślałem sobie, co ty człowieku wiesz o Tomaszowie, przecież tu Tuwim i... cholera jasna... nic więcej nie chciało mi przyjść do głowy, poza facetem, który przyjeżdżał tu do nas w ściśle określonym celu... Ja w podobnych odwiedzałem wiele różnych miejsc... i nie to, żebym się od razu żenił... ale bywało się to tu, to tam...
Nie chodzi o to, by komuś pod pierzynę zaglądać, ale to nie przypadek, że symbolem miasta (za sprawą jednego wiersza) stał się u nas poeta, który z miastem związek miał raczej luźny, chociaż nie całkiem luzacki. To chyba (obok wspomnianego wyżej siarczku) nasz problem największy.
Ludzie mieszkający tutaj w 90 procentach nie utożsamiają się z miastem. Często spotykam takich, którzy przekraczając nasze rogatki stają się natychamiast łodziakami, warszawiakami, czy krakusami.
Trudno się temu dziwić, bo tomaszowianie stanowią najczęściej element napływowy w drugim albo trzecim czy nawet czwartym pokoleniu. Niezależnie od tego co sobie myślimy, Tomaszów zasiedlają potomkowie (nie tylko) okolicznych małorolnych chłopów albo tzw. "dworaków", czyli wiejskich najmitów, pozbawionych własności i nieprzywiązanych do tradycji lokalnych i historii miejsca, w którym przychodzi im żyć.
Pamiętam, jak jakiś czas temu jeździłem do znajomych na wieś. Był to początek tzw. emigracji wewnętrznej, kiedy to nieco zamożniejsi ludzie zaczęli wyprowadzać się i zasiedlać okoliczne wioski. Były to jednostkowe przypadki i tym większy dostrzegalny kontrast między podwórkami "obcych" i "tubylców". Podwórza tych drugich zdominowane były przez drepczące domowe ptactwo a wchodząc do mieszkania sąsiada należało uważać, by nie wdepnąć w kurze (i nie tylko) odchody. Zdarzały się oczywiście wyjątki.
Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że podobne obrazki niechlujstwa obserwujemy na co dzień w naszym najbliższym otoczeniu. Tutaj nikt o nic nie dba, co leży poza drzwiami jego mieszkania. Nikt nie protestuje kiedy niszczona jest nasza wspólna własność, a wystarczy tylko kilka dni, by na odnowionej elewacji pojawiły się bazgroły. Moja babcia zwykła była mówić "jak u Cyganów". Nie miała (jak mniemam) na myśli jakieś rasowej niechęci, ale raczej pewien styl zachowania, podobny do opisanego powyżej.
Oczywiście wspomniany we wstępie "siarczek" jest tu także wciąż wyczuwalny (chociaż nie w zapachu). Czuje się go na każdym kroku we wzajemnej niechęci i dziwnej wzajemnej podłości (którą trudno uzasadnić czymś innym niż wpływem niebezpiecznych związków na strukturę genetyczną mieszkańców).
Jak często angażujemy się w coś, co wykracza poza szarą codzienność blokowego życia?
Z racji tego, że dużo czasu spędzam w oczekiwaniu na klientów, śledzę różnego rodzaju głosowania internetowe. Czasem można wygrać dla miasta kampanię reklamową na onecie, czasem wesprzeć lokalną drużynę dzieciaków w uzyskaniu sprzętu sportowego, a bywa, że można pomóc lokalnemu przedsiębiorcy. Ciągle coś się takiego dzieje.
Ciekawe, że w głosowaniach tych przeganiają nas nawet malutkie miejscowości. Ludzie tam potrafią się jakoś zmobilizować do wspólnego działania we wspólnym interesie. U nas to nie wychodzi. Dlaczego?
Napisz komentarz
Komentarze